Trwa kanikuła. Psia Gwiazda – Syriusz – wschodzi razem ze Słońcem, co zwiastuje długie upalne dni. Ten czas niesie dla niektórych trwożną klimatyczną refleksję, większości osób jednak kojarzy się wciąż z letnim wypoczynkiem, urlopami, krótką choćby przerwą w pracy. Jak czas ten ma się do codzienności osób osób utrzymujących się z twórczości i – szerzej – związanych z sektorem sztuki i kultury? Różnie.
Osoby zatrudnione w budżetowych i prywatnych instytucjach kultury teoretycznie (za chwilę więcej o tym) korzystają oczywiście ze zdobyczy socjalnych w postaci płatnych urlopów. Większość osób tworzących polski sektor kultury funkcjonuje jednak poza systemem instytucjonalnego wsparcia. Freelancerki i freelancerzy, artystki i artyści, krytyczki i krytycy, kuratorki i kuratorzy, badaczki i badacze, edukatorki i edukatorzy, osoby działające niezależnie, także prowadzące własne przestrzenie wystawowe, czyli tzw. artist-run-spacy, pracują przez okrągły rok, bez krótkich nawet okresów przerwy. Im mniej jest okazji do pracy zarobkowej, tym intensywniej. To samo dotyczy osób zajmujących się projektowaniem, organizacją i obsługą wydarzeń na zlecenie prywatnych i publicznych instytucji. Lato to w końcu sezon festiwali, długo odsuwanych wycieczek do odległych ośrodków – ma o tym pojęcie ten, kto w okolicach na przykład Open’era, OFF Festival czy Nowych Horyzontów próbował wsiąść do dalekobieżnego pociągu. Muzea i galerie sztuki często planują w tym okresie „blockbustery”, czyli potencjalne kasowe hity, które mają szansę zainteresować szersze niż zwykle rzesze odbiorcze.
Nawet relatywnie dobrze wynagradzani pracownicy publicznych placówek wykorzystują ten czas na dorywcze zatrudnienie w szeregach festiwalowej obsługi. Ci z nas, których nie stać na karnety na światowe imprezy (te w naszym regionie ciągną się do późnej jesieni), takie jak międzynarodowe biennale i przeglądy specjalistyczne (Transmediale, Steirischer Herbst), uczestniczą w nich, zasilając szeregi wolontariatu, co w obliczu zaawansowanych kwalifikacji bywa głęboko frustrujące. Letnie podróże planujemy tak, żeby przy okazji zahaczyć przynajmniej o kilka artystycznych pracowni. Terminy wyjazdów zaś w ten sposób, by nie ominąć istotnych z naszej perspektywy wydarzeń w okolicy. Inwestowanie czasu wolnego w networking jest normą. Dotyczy to zarówno osób samozatrudnionych, jak i pracujących w instytucjach, uczelniach, muzeach, galeriach i centrach sztuki. Zamiast pływać w jeziorze, starannie planujemy trasę wakacyjnych wizyt. Odwiedzamy zaprzyjaźnione miejsca, wymieniając się informacjami, jednocześnie opowiadamy o planowanych projektach. Amerykański elevator-pitch to najczęściej występujący model towarzyskiej interakcji. Nie może być zresztą inaczej, gdy liczba znajomych na portalach społecznościowych idzie w tysiące.
Nic dziwnego, że skwar w przyrodzie sprzyja szybszemu wypaleniu. W końcu zanim nastanie apokaliptyczny „grudzień w budżetówce”, jest jeszcze „grantopad” – i na te rzeczy trzeba być gotowym. Potem dopiero przyjdzie mróz i wszystko zastygnie co najmniej do końca lutego, zanim potwierdzone zostaną samorządowe budżety i spłyną odpowiedzi z programów grantowych. Z jakiegoś powodu najważniejsze krajowe i samorządowe mechanizmy grantowe są w końcu wciąż rozliczane w trybie kalendarzowo-rocznym. Planowanie harmonogramów wydarzeń, budżetowanie, zdobywanie środków, rozliczanie projektów – wszystko to dzieje się w ciągu kilku najcieplejszych, letnich i jesiennych miesięcy. Rytm życia większych i mniejszych graczy w polu sztuki jest podobny. Mniej więcej po dziesięciu, piętnastu latach większość z nich dopada znużenie, a tych najmniej zarabiających – prawdziwe wypalenie. To stan, w którym trudno sprostać kolejnym sprintom, które zmieniają się w produkcyjne maratony (praca zwykle całodobowa, sen przerywany telefonami, które oznaczają gaszenie pożarów).
O wszystkim tym pisał już w 2016 roku Kuba Szreder w tekście ABC projektariatu. O nędzy projektowego życia, nazywając „artyzol” – bliżej niesprecyzowany związek chemiczny zastępujący w umysłach świata artystycznego cukier – opiatem współczesnej twórczości. Projektariat to z jednej strony rzesza osób, które „nie posiadają nic, oprócz pragnienia, by włączyć się w jakiś projekt”[1]. Z drugiej strony odpowiada mu system projektowy, który absorbuje energię osób, których siła głosu w ewentualnej konfrontacji z instytucjami zarządzającymi jest na tyle słaba, że rzadko zapewnia im uczciwe kontrakty, a bywa, że trudno jest im negocjować nawet adekwatne do zaangażowania wynagrodzenie. Choć od czasu publikacji tekstu Szredera upłynęło ponad sześć lat, podczas których system instytucjonalny zmienił się nie do poznania, to sytuacja projektariatu nie zmieniła się znacznie. Wciąż rządzi nim paradoksalna sprzeczność, która ujawnia się z całą jaskrawością, gdy przymierzymy wartości postulowane przez instytucje, takie jak troska, solidarność i siostrzeństwo (na równie słabo opłacanych stanowiskach w sektorze pracują kobiety), do praw rzeczywiście rządzących ich działaniem, jakże sprzecznych z tymi wartościami. Wąskie gardło dostępnych płatnych pozycji prowadzi przez czyściec pracy nad czyimiś projektami i nie zmieni tego najdoskonalsza nawet praca nad mechanizmami zarządzania w instytucjach kultury. Zawsze powróci święta trójca: ciekawość, inspiracja/podziw, identyfikacja/poczucie bycia częścią. Jeśli nie potrafisz sprawić, by się pojawiła, próbuj dalej, albo szkoda zachodu.
Ciekawą odpowiedzią, przypominającą o niezałatwionych problemach polskiej kultury i nędzy projektariatu, ale także o wyczerpaniu osób, które mimo zatrudnienia w instytucjach cierpią na skutki wieloletniego życia w projektach, są rezydencje wytchnieniowe. Ostatnio głośniej jest o nich w związku ze strategiami solidarnościowego reagowania na dramatyczne położenie artystek i artystów z terenów objętych wojennymi konfliktami. I choć trudno porównywać sytuację tych osób z problemami bezpiecznego świata, warto przyjrzeć się propozycjom, które traktują potrzeby polskiego środowiska twórczego analogicznie. Większość rezydencji artystycznych i kuratorskich jest organizowana z myślą o osobach, którym brak finansowej i fizycznej przestrzeni na twórczość. Organizowane są często przez ekscytujące instytucje jako ważny etap artystycznego samorozwoju osób, do których są przeznaczone, punkt przerzutowy inspiracji i węzły w sieci transferu wiedzy. Ich cele są zwykle wyraźnie określone przez ważne, a czasem zwyczajnie modne, aktualne tematy. W odróżnieniu od nich rezydencje wytchnieniowe oferują przestrzeń na regenerację osobom, które twórczość doprowadziła na skraj wyczerpania.
Jedną z pierwszych tego typu propozycji, o których usłyszałam, była „Latarnia Górska” w Michałowicach. Jej twórcy: Konrad Brynda, Piotr Bujas, Paweł Krzaczkowski i Katarzyna Szumska, określili to „miejscem czasu odzyskanego”[2]. Nie chodziło w tym przywołaniu jednak o Proustowskie magdalenki, tylko o pracownię z prawdziwego zdarzenia, z widokiem na Karkonosze, funkcjonującą w otoczeniu siedziby niezależnego Teatru Cinema, „oferującego krótkie pobyty przyznawane przez Radę Domu wybranym osobom w formie bezinteresownego daru”[3]. I właśnie ta formuła, opierająca się na dostrzeżeniu problemu wielu osób twórczych, którym jest niemożność zagwarantowania inspiracji, była jednym z węgielnych kamieni ideowych miejsca, które ostatecznie nie powstało.
Powstała jednak rezydencja wytchnieniowa organizowana w Sopocie przez Martę Szadowiak w artystycznym hubie Goyki 3 Art Inkubator (nazwa od adresu), która zapewnia dla wyłonionej w naborze osoby komfortowy pobyt nad morzem bez konieczności dostarczania jakiegokolwiek artystycznego rezultatu. Jak pisze pomysłodawczyni:
Kwestia well-being, zdrowia psychicznego, dobrostanu jest kluczowa w obecnych niespokojnych czasach, a animatorzy_rki i działacze_czki nie dają sobie prawa do odpoczynku, do zadbania o siebie, do zainspirowania się przyrodą/naturą, bo ciągle są w działaniu. […] Poprzez rezydencję wytchnieniową chciałam dać im przestrzeń i czas do robienia nic. Do wyrwania się z bieżączki i [cyklu] realizacji kolejnych projektów, do skupienia się na sobie, do zadbania o swój dobrostan i spożytkowanie tego tygodnia tylko dla siebie – zarówno w sferze fizycznej, jak i psychicznej.
Tydzień to niewiele w sytuacji realnego wypalenia, jednak serwowany regularnie może przywrócić niezbędną w tej pracy ciekawość innej osoby, pobudzić intelektualny apetyt i dać przestrzeń na poszukiwanie inspiracji w ofercie innych twórczych osób, nie tylko współczesnych.
Wspominam o tym aspekcie wobec odważnego wyznania jednej ze znanych polskich poetek, która na swoim profilu społecznościowym, pod wrażeniem wysłuchania wstrząsającego dla niej koncertu, namawiała ostatnio do porzucenia „łatwych rozrywek”, które, jak powszechnie wiadomo, należą do „grzesznych przyjemności” osób na co dzień intensywnie zajmujących się twórczością, i zastąpienia ich emocjonalnie wyczerpującym, jednak wzbogacającym intelektualnie i duchowo kontaktem ze sztuką. Myślę, że dotknęła tym wpisem bardzo istotnej kwestii. Jak odróżnić przestrzeń pracy od przestrzeni czasu wolnego, kiedy pracuje się przez cały czas na swoich emocjach, wrażliwości i intensywnych międzyludzkich relacjach? Czy odpowiedzią jest separowanie ich w jakże mieszczańskim trybie, który zaproponowała nowoczesność? A może jednak chodzi o to, by kształtować swoją przestrzeń jako całość, dbać o równowagę między inspiracją i ekspresją niezależnie od zajmowanych w ponowoczesnym podziale pracy pozycji?
Ktoś zwrócił mi ostatnio w dyskusji uwagę, że specyfika pola sztuki sama produkuje mechanizm, który jest źródłem jego problemów. Aktorzy sceny artystycznej bardzo często i tak robiliby to, czym się zajmują, bo sztuka jest dla nich koniecznością, wyborem tego, czego pragną. Niezwykle łatwo ich za to nie wynagradzać i traktować możliwość realizacji tego pragnienia jako przywilej, czekając na rynkową weryfikację (albo i nie – sztuka i rynek sztuki to osobne kwestie). W końcu jeśli ktoś decyduje się na zajmowanie się sztuką, to często robi to dlatego, że „wybiera siebie” po to, żeby, jak mówi porzekadło o realizacji pasji, „ani jednego dnia nie spędzić w pracy”. Wyobrażenie o sztuce jako formie spędzania „wolnego czasu”, a więc dysponowania sobą według własnego uznania, jest tak zakorzenione w powszechnym przeświadczeniu, że już nie pamiętamy, jak jest nowe. Na pewno słyszeliście już gdzieś opinię: „Każdy by tak chciał”, która świadczy o tym, że wiele osób wciąż widzi pracę jako różne warianty znoju, wyobcowujące jednostki z osobistego sensu istnienia. Czas wolny jest zaś widziany jako jej przeciwieństwo, przestrzeń realizacji osobistej wolności w ogóle. Postawy, które ignorują ten podział, postrzegane są jako naruszenie międzyludzkiej umowy, a zatem społeczne dewiacje (ciekawostka: ojciec polskiej socjologii, Florian Znaniecki, określił tym terminem różne formy nonkonformizmu, postrzegane zarówno pozytywnie – bohater, jak i negatywne – przestępca).
Pomińmy protekcjonalny wobec świata pracy, romantyczny sposób patrzenia na problem, który zauważony w pierwotnie marksowskiej refleksji nad nowoczesnością, pokutuje w konserwatywnym, neoliberalnym spojrzeniu na sztukę, która, jeśli chce być pracą, jak wszystkie gałęzie ludzkiej działalności, poradzić powinna sobie sama i sama zatroszczyć się o własne przestrzenie rezyliencji. Wydaje się, że w kształtowanie tej perspektywy wtrąca się wciąż chrześcijańska koncepcja pierworodnego grzechu, uniwersalnej „zmazy”, która przez wieki emanuje potrzebą rozdzielenia przestrzeni przyjemności i beztroski od przestrzeni wysiłku i poświęcenia. Połączenie wysiłku i przyjemności, tak jak beztroski i ofiary, wydaje się wielu osobom z tej perspektywy bezsensowne. Czy doprawdy połączenie pasji i pracy jest tak rzadkie we współczesnym świecie, że sztuka wydaje nam się wyjątkiem? Czy kierowcy, budowlańcy, piekarze, księgowi, inżynierowie ruchu, nauczyciele lub księża nie kochają swojej pracy, nie czują jej sensu i płynącej z niej satysfakcji? Być może są i tacy. Są również zapewne artyści, dla których sztuka bywa źródłem zwątpienia i zmęczenia. Prawdopodobnie bywa tak w obu grupach. A jeśli przyznamy, że jedni i drudzy, bez względu na to, czy mogą liczyć na zdobycze socjalne, potrzebują przestrzeni dla siebie, to czym mógłby być dla nich czas wolny?
Skąd w ogóle wzięło się pojęcie czasu wolnego? W różnych redakcjach jego odpowiedniki istnieją oczywiście co najmniej od czasów antycznych. Starogreckie σχολή (skholḗ) – od którego pochodzi polskie słowo „szkoła” – łączyło luksus czasu wolnego i wypełniające je rozrywki, takie jak toczenie dysput i rozważania filozoficzne. Wieki średnie scaliły czas w odrębnych rolach, tak jak stotalizowały obraz świata, bóstwa i polityki. W XVIII wieku, epoce przełomowych zmian ekonomicznych, społecznych i kulturowych, doszło w Europie do oddzielenia pojęć pracy i czasu wolnego. Ten ostatni, dotąd będący w systemie feudalnym domeną wyłącznie klas posiadających, szlachty i możnowładców, wraz z narodzinami wczesnego kapitalizmu i wyodrębnianiem się obywatelskiej, mieszczańskiej przestrzeni publicznej uległ częściowej demokratyzacji. Z drugiej strony zaś zaczął być łączony ponownie ze sferą duchową i intelektualną. Rozwinięte przez niemiecki romantyzm pojęcie Muße przeciągnęło koncepcję czasu wolnego na stronę spekulatywnej inspiracji. W przestrzeń uogólnioną, uwolnioną od zobowiązań, pozbawioną merkantylnych lub w inny sposób wyrachowanych uroszczeń. To czas, w którym ujawniają się nowe idee, przeciwstawiony nowemu zjawisku, którym był zysk i interes.
Ciekawe, w jakim stopniu długie trwanie tej tradycji i arystokratyczne konotacje stojące za koncepcją czasu wolnego powiązały przestrzeń „bezinteresownej” pracy intelektualnej z wypoczynkiem. To na długo ograniczyło możliwości łączenia tego rodzaju pracy z wynagrodzeniem. W systemie peerelowskim można było wprawdzie żyć z pracy kuratora/komisarza wystaw, kolekcji, wydarzeń, artystki czy projektantki, pod warunkiem udowodnienia choćby naciąganego utylitaryzmu twórczości. Wystawy były przestrzenią „promocji”, swoistej społecznej weryfikacji, która nie była postrzegana jako właściwa arena działalności zawodowej. Trochę jak dzisiaj Instagram oraz inne platformy i media elektroniczne. Artyści mogli zarabiać wyłącznie w związku z certyfikowanym statusem i udokumentowaną funkcją pełnioną wobec społeczeństwa. Nikogo nie kłuły w oczy zarobki osób zajmujących się twórczością, o ile były przypisane do zadań związanych z realizacją konkretnych zamówień publicznych: reżyserią, kompozycją muzyczną, koncertami, tworzeniem wystaw, opowieści o nich, pisaniem tekstów problemowych, okolicznościowej poezji albo tłumaczeniem dzieł obcych. Dziś zarobki twórców budzą o wiele większe emocje, choć zamówieniom i zakupom ich dzieł towarzyszą równie rygorystyczne mechanizmy dowodzenia pożytku. Szczególnie gdy sprawa dotyczy publicznych pieniędzy. Nawet jeśli instytucje dziś pełnią inną funkcję niż czterdzieści lat temu. Czy zagadnienie bezpośredniego pożytku powinno wciąż dyktować, czym jest praca? A być może zakwestionowanie tego paradygmatu powinno zmienić nasze postrzeganie czasu „uwolnionego”. Czym w końcu jest robienie nic?
Nie pragnę oczywiście w tym krótkim felietonie rozwiązać problemu poziomu krajowych czy samorządowych nakładów na sztukę, który zagwarantuje polskiej kulturze satysfakcjonujący poziom regeneracji. O wiele bardziej interesujący jest globalny problem etosu pracy i zintegrowania go z racją bytu i potrzebami jednostek, prawdopodobnie nie tylko ludzkich. Odgraniczenie pojęć pracy i czasu wolnego w światowej historii społecznej wchodzi w nowy etap. Działanie człowieka w jego otoczeniu, jego przekształcanie w perspektywie postwzrostowej, ma zupełnie inne znaczenie niż w XVIII i XIX wieku. Być może właśnie dokonuje się obecnie w obszarze artystycznym wyodrębnienie tego, co wówczas wyemancypowało warstwę mieszczaństwa i czasu wolnego, postulat integralności każdej osoby. Twórczynie i twórcy sztuki, niezależnie, czy tworzą ją osoby o certyfikowanych przez system publiczny kwalifikacjach, czy inne postacie z fotografii w kolumnach magazynów lajfstajlowych, a może też byty, których dotąd nie postrzegaliśmy jako autorskie, potrzebują chwili wytchnienia, żeby być twórcze. Jak przeczytałam w jednym z magazynów: „Nie ma kreacji bez rekreacji”.
[1] Por. https://beczmiana.pl/abc-projektariatu-o-nedzy-projektowego-zycia/ [dostęp: 12 lipca 2023 roku].
[2] Cała Polska. Wyprawa do źródeł sztuki (nieinstytucjonalne przestrzenie sztuki współczesnej), red. A. Mituś, [wydawnictwo towarzyszące wystawie], BWA Wrocław 2019, s. 50–51.
[3] Por. http://badr.pl/web/galeria/ksw-latarnia-gorska-miejsce-czasu-odzyskanego [dostęp: 12 lipca 2023 roku].
Tekst: Anka Mituś
Zdjęcia: Maryna Tomaszewska, Goyki 3 Art Inkubator