Wszystko, wszędzie, na raz. Już wiem, że nie lubię festiwali. Czuję się jakbym nagle doświadczyła całego zbioru Internetu, bez hiperlinków i bez możliwości zamknięcia przeglądarki. Ale to ja. Widzę, że inni czują się jak ryba w wodzie. I od razu chciałoby się zapytać, jak w słynnym wykładzie Davida Fostera Wallace’a: Dzień dobry, jak tam woda?[1]
Fotofestiwal – Międzynarodowy Festiwal Fotografii w Łodzi tworzony jest od 21 lat, jego historia jest prawie tak długa jak historia Miesiąca Fotografii w Krakowie. To zawsze robi na mnie wrażenie, bo mam świadomość, jak ciężko jest tworzyć regularne wydarzenia. Nie chodzi tylko o finanse (o które zawsze ciężko), ale bardziej o zmienność zespołu, który naturalnie przepływa przez kolejne lata, i zmienność myślenia o danej dziedzinie sztuki. Dodatkowo fotografia przez te ostatnie dwie dekady przeszła wiele: począwszy od technologicznych zmian, po kontekstowe rewolucje, zwłaszcza w social mediach. Ciekawi mnie też, jaką presję czują organizatorzy, którzy widzą, jak rozwijają się inne festiwale w Polsce: nie tylko Miesiąc Fotografii, ale Rybnicki Festiwal Fotografii (działa od 2004 roku), TIFF Festival we Wrocławiu (od 2011 roku, ale obecnie przeszedł na formę biennale) czy Opolski Festiwal Fotografii (od 2011 roku). Czy to konkurencja? Czy raczej po prostu wszyscy budują wspólny rynek i dzielą się ciągle powiększającym tortem?
Właśnie: wspólnota. Kolektyw kuratorski Fotofestiwalu (Franek Ammer, Krzysztof Candrowicz i Marta Szymańska) tak pisze: „Kiedy zaczynaliśmy pracę nad programem, słowo WSPÓLNOTA – wybrane na temat edycji – miało inny ładunek emocjonalny niż dziś. (…) Chcemy wierzyć, że to właśnie «wspólnota» pozwoli nam przetrwać ten kryzys”. Wczesną wiosną zaktualizowali program, zapraszając festiwale fotograficzne, które nie mogły się odbyć w swoich krajach: Miesiąc Fotografii w Mińsku oraz Odessa Photo Days. To ważny i piękny gest, który dopełniał przygotowywany wcześniej program.
Nie będę tutaj pisać wielkiej krytycznej analizy Fotofestiwalu, nie czuję, bym mogła podołać temu zadaniu. Moje bycie w fotografii jest fragmentaryczne. Chociaż mam doświadczenie jako kuratorka i krytyczka, to wiem, że nie jestem na bieżąco. Oglądam, ale nie badam drobiazgowo, co się dzieje na tym polu. Czasami coś zobaczę z wystaw, książek fotograficznych, czasami coś posłucham i poczytam z teorii i krytyki, ale wiem, że nie nadążam za wszystkimi obrazami. Tak jak nie nadążam za nowościami na Netflix, HBO Max, Amazon Prime. Nie nadążam za Karaterem, Czarnym, Wydawnictwem Literackim. Nie nadążam też za Instagramem, Tik Tokiem czy ostatnio poznaną aplikacją BeReal[2]. To nie jest fikcyjna Biblioteka Babel, o której pisał Jorge Luis Borges. Jest realna i rzeczywista w swojej nieograniczonym i periodycznym zbiorze[3]. Dlatego jadąc na Fotofestiwal od razu pozbywam się złudzeń, że wszystko zobaczę i wszystkiego doświadczę. Zawsze coś pominę, zawsze coś mnie ominie.
Za towarzyszkę tej wyprawy wybieram 19-latkę Hanię, która niekoniecznie bardzo mocno interesuje się fotografią, chociaż parę razy miała okazję widzieć poprzednie edycje festiwalu. Jej oczy i wrażliwość są dla mnie ważne, bo dzięki temu poczuję to, co nieuchwytne lub skryte dla mnie, a dla niej stanowi świat aktualnych emocji i doświadczeń. Jest też dla mnie punktem oparcia, kiedy miotam się w ilości wrażeń i spotkań – po prostu do niej podchodzę i pytam o banalne podstawy: „Idziemy po wodę?”.
Oglądając wystawy z Programu Wspólnota w Art Inkubatorze, towarzyszy nam artystka i aktywistka Agnieszka Sejud. Jest coś przyjemnego w tym, że snujemy się powoli od ściany do ściany, od projektu do projektu. Wszystkie jednak stajemy w czujności całego ciała, kiedy wchodzimy na część Programu Open, gdzie patrzymy na zdjęcia Balázsa Turósa. To bardzo wzruszająca, intymna, ale przy tym pozbawiona pretensjonalności opowieść o babci i jej demencji oraz lękach autora, chociaż tego lęku jest tutaj zaskakująco mało. Artysta tak pisze: „Fotografia i czas spędzony razem pozwoliły nam zbliżyć się do siebie na nowo. (…) Nasze wspólne wycieczki miały na nią bardzo dobry wpływ i pozwoliły prawdopodobnie opóźnić niektóre z najbardziej dotkliwych objawów demencji”. Czy można od fotografii oczekiwać czegoś więcej? Ta mikrowspólnota, która powstała (oprócz babci i autora, pojawia się starszy pan, ale też rośliny, ważki i inne istoty), jest tak mocna, a przy tym świetnie fotograficznie przeprowadzona, że zostaje z nami jako punkt odniesienia przy innych pracach.
I jest to ciekawe, że wpierw wspominam o projekcie, który mieści się na drugim piętrze, czyli oglądamy go znaczenie później. Wpierw widziałyśmy na parterze prezentacje z Programu Wspólnota. Jak się okazuje, widzę tylko trzy z dziewięciu wystaw z tej części Fotofestiwalu: dwie zbiorowe oraz jedną jako dialog pomiędzy Denae Howard i Rahimą Gambo. Obie artystki próbują odpowiedzieć na pytanie: na co pozwala nam społeczność? Widzimy coś, co dzieje się gdzie indziej, bardzo daleko od nas, a jednocześnie mocniej działa niż wiele polskich projektów. Może dlatego, że oglądam wystawę, której obrazy obu artystek rozmawiają ze sobą, a nie stanowią osobne obiekty. To cicha rozmowa, miejscami przerywana śmiechem lub duszącym w gardle strachem, ale czuję, jak bardzo chcą są podzielić się tym, co między nimi powstało. Przy ekspozycjach z Programu Wspólnota: Karassy i Granfalony i COEXIST Wolność, Równość, Bioróżnorodność! tego nie czuję. Tak wiele jest tam mocnych tematów i dobrych fotografii, ciekawych projektów z pogranicza mediów czy działalności aktywistycznych, jak chociażby totalny w swojej mikroskali Down Sheng-Wen LO. Wszystkie jednak wiszą jakby były samotnymi wyspami na bezkresnym oceanie. Dzieli ich czasami kilka centymetrów czy cienka ścianka, ale nie rozmawiają ze sobą. Są we wspólnej przestrzeni, patrzą na siebie, ale jest pomiędzy nimi pewna obojętność, cisza, która mnie przytłacza.
Dlatego tak dobrze na nas działa indywidualna wystawa Podszerstek Pawła Bownika w Centralnym Muzeum Włókiennictwa. Przychodzimy z Hanią jakąś godzinę przed zamknięciem i w wielkiej przestrzeni jesteśmy same. Zatapiamy się w doskonale dobranych kolorach ścian i wielkich fotografiach z różnych projektów Bownika. Jest cisza, ale tym razem nie czuję przytłoczenia. Raczej ciszę, która mnie otwiera. Króluje oczywiście seria tytułowa i uruchamia we mnie podobne reakcje, o których pisze kuratorka Magdalena Ziółkowska: „Te zbliżenia obiektywu na drobne akcenty uruchamiają wspomnienia o rodzinie własnej, w której wprawdzie nie było sławnych nazwisk, lecz w której, jak niemal w każdej, znalazła się przynajmniej jedna historia schowana pod suknem”[4]. Ostatecznie mam wrażenie, że całość powstała, by pokazać jedną pracę, na samym końcu w wyciemnionej części: koszulę chłopca, który został rozstrzelany. Bezwiednie, na przekór czasoprzestrzeni, łączę to z wystawami w ramach Programu Goście, które widzimy następnego dnia – wspomniane wcześniej zdjęcia ukraińskich i białoruskich twórców, którzy nie mieli szansy, by zaprezentować się na tegorocznych festiwalach w Mińsku i Odessie.
Na dworze jest upał, atmosfera wakacji, przechodzimy przez lunchowy tłum w przestrzeni OFF Piotrowska, który konsumuje drogie potrawy w licznych restauracjach i barach. Wczoraj spóźnione na wieczorne wernisaże nie zdążyłyśmy przed zamknięciem (ale to dobrze, bo kto ogląda wystawy na tłocznych otwarciach?). Wchodzimy od razu na górę, gdzie przestrzeń tymczasowo zaadaptowana na potrzeby Fotofestiwalu opowiada o tym, co najważniejsze dla osób z Ukrainy i Białorusi. I nie chodzi o tu i teraz, nie chodzi o to, że dzisiaj należy ich pokazywać i oddawać im głos. Po prostu warto. Warto, bo to mocne rzeczy. Przemyślane i mądre, a przy tym czasami tak proste w swojej formie. Nawet teraz, gdy to piszę, siedzą mi w głowie różne zdjęcia, w tym chociażby portret leżącej kobiety z Lamkist autorstwa Eleny Subach, Zielnik protestu kobiet Evy Yarrow czy zdjęcia Yauhena Attsetskiego z domu, który nie istnieje. Są piękne, nawet jeśli potem masz ochotę wyjść i zwymiotować nagromadzony lęk, strach, gniew, bezradność. Chcesz płakać i krzyczeć jednocześnie. Obie z Hanią jesteśmy tak bardzo poruszone, że żadne potem prezentacje z czeskiej szkoły w Opawie, które są piętro niżej, nie mają znaczenia. Ale przecież mają, bo tam również są rzeczy, których warto doświadczyć. Ponownie jednak mam problem z brakiem interakcji pomiędzy projektami. Wystawa jest tak skomponowana, że buduje przestrzeń z tłocznym zbiorem, a nie rozmawiającą i słuchającą siebie nawzajem wspólnotą.
Gdzieś jeszcze wcześniej widzimy wystawę Jedyne. To kawałek historii, o której mało wiem: polskie fotografki, które na przekór wszystkim pracowały w zdominowanym przez mężczyzn środowisku fotoreporterów, fotoedytorów czy szefów działów fotograficznych w redakcjach od lat 70. do połowy lat 90. XX wieku. Widzę Polskę biedną, robotniczo-chłopską, widzę dzieci podczas zabawy i sportowców w trudzie, widzę polityków z porażką na twarzy. Dzięki temu, że trafiłyśmy na oprowadzanie, słyszymy różne historie, w tym opowieść o zdjęciu wykonanym przez Annę Brzezińską dokładnie w momencie, kiedy Lech Wałęsa usłyszał, że przegrał wybory prezydenckie[5].
I co na koniec? Może coś z innego świata. 13 czerwca tego roku grupa ponad 400 naukowców z 24 krajów opublikowała trzeci zestaw danych w ramach misji kosmicznej Gaia[6]. Zbiór zawiera informacje o prawie dwóch miliardach obiektów, głównie o gwiazdach, a także o obiektach Układu Słonecznego i źródłach pozagalaktycznych. Profesor Łukasz Wyrzykowski tak powiedział: „Te dwa miliardy gwiazd to największy katalog gwiazd naszej galaktyki, ale jednocześnie jest to zaledwie 1 procent wszystkich gwiazd naszej galaktyki. Poznajemy więcej – ale to ciągle mało”. Nie widziałam wszystkiego na Fotofestiwalu, Wy też nie musicie, ale warto zajrzeć na jedną chociaż wyspę i odkryć swoją gwiazdę.
[1] Płyną dwie młode ryby i przypadkowo spotykają starszą rybę, płynącą w drugą stronę, która kiwa im głową i mówi: „Dzień dobry, chłopcy. Jak tam woda?”. Dwie rybki płyną przez chwilę, a potem w końcu jedna z nich spogląda na drugą i mówi: „Co to do diabła jest woda?”.
[2] Ta francuska aplikacja, z hasłem „Your friends for real”, zadebiutowała dwa lata temu. Każdy użytkownik dzieli się tym, co robi w losowo wybranym dwuminutowym oknie każdego dnia. Podobno uwydatnia banalność codzienności.
[3] …Biblioteka jest nieograniczona i periodyczna. Jeśliby wieczny podróżnik przebywał ją w jakimkolwiek kierunku, stwierdziłby po upływie wieków, że te same tomy powtarzają się w takim samym chaosie (który, powtórzony, byłby jakimś porządkiem: Porządkiem). Moja samotność cieszy się tą elegancką nadzieją. (w przekładzie Andrzeja Sobola-Jurczykowskiego, PIW 1972).
[4] Fragment tekstu z folderu do wystawy.
[5] Świetny wywiad z kuratorką Moniką Szewską-Wittek znajdziecie w Magazynie SZUM: https://magazynszum.pl/fotografia-reporterska-jest-niewygodna-rozmowa-z-monika-szewczyk-wittek/
[6] Droga Mleczna mieści w sobie 100 miliardów gwiazd. Więcej o projekcie: https://www.esa.int/Science_Exploration/Space_Science/Gaia_overview
Tekst: Beata Bartecka
Zdjęcia: Materiały organizatora