Za nami 20. Edycja Survivalu prezentującego sztukę w ekstremalnych warunkach, czyli  imprezy zakładającej wystawy w różnych opuszczonych lub czekających na renowację obiektach Wrocławia. To obecnie jeden z najstarszych i największych w Polsce przeglądów, prezentujących tzw. młodą sztukę w przestrzeni publicznej, poza instytucjami kultury, w bardzo różnych lokalizacjach.  Przypomnijmy, że dotąd wrocławski Survival gościł między innymi na dawnym stadionie sportowym, fabryce wagonów kolejowych, w budynkach uniwersyteckich – dawnego Wydziału Farmacji i audytorium Chemii, dawnych koszarach Zomo, czy lokalizacjach, które stały się potem na siedzibami ważnych instytucji kultury –  schronie przeciwlotniczym (dzisiejsze MWW), Pawilonie Czterech Kopuł (dzisiejsze Muzeum Sztuki Współczesnej – oddział Muzeum Narodowego), dworcu głównym (którego antresola służyła Europejskiej Stolicy Kultury 2016, a teraz mieści największą z galerii BWA Wrocław). W ciągu dwóch dekad Survival stał się jednym z najważniejszych wydarzeń w kalendarzu imprez w mieście, rewidującym obecność kultury w obszarach trudnych, o skomplikowanej tożsamości i historii. Dzięki niemu sztuka nie tylko ma szansę obłaskawić miejsca na co dzień niedostępne, ale  – co może najważniejsze – wyjść ku widzowi, który zwykle unika galeryjnych otwarć. Przegląd ten stał się na pewno żelaznym punktem letnich kulturalnych propozycji, który po prostu wypada zobaczyć. I który przyciąga tłumy. Dla mnie, rodowitej wrocławianki, jest okazją do eksplorowania „na legalu” obiektów – nierzadko perełek wrocławskiej architektury – które normalnie są niedostępne, których dawna funkcja została porzucona, które czekają na zmianę właściciela, są w przedremontowym czyśćcu, u progu tranzycji.  Z drugiej strony jest to okazja do sprawdzenia jak sztuka artystów, dobrze i mniej znanych, wybrzmiewa w nieoczywistych okolicznościach, tak odległych od galeryjnej sterylnej przestrzeni, jak to tylko możliwe. Przyznam, że dokładnie z tych dwóch powodów – eksploracji miasta i oglądania sztuki w niezwykłych, naznaczonych historią miejscach – stałam się fanką tej imprezy.

Jak wypadła okrągła, jubileuszowa edycja? Nieźle, choć oczywiście nie wszystko było idealne. Zacznę jednak od tego, co mi się podobało, bo od razu powiem – 20. edycję Survivalu uważam w sumie za udaną. A przyznam, że wybrałam się do Betanii, czyli dawnego szpitala przy ulicy Traugutta z pewnym niepokojem, może spodziewając się powtórki sprzed lat trzech, czyli z wystawy 17. Survivalu w dawnym szpitalu kolejowym przy Wiśniowej. Szczęśliwie czekało mnie pozytywne zaskoczenie, bo powtórki nie było. Pod hasłem „Piguły” kuratorzy tegorocznej edycji: Michał Bieniek, Anna Kołodziejczyk, Małgorzata Miśniakiewicz, Ewa Pluta i Daniel Brożek zmieścili tak wiele problemów, jakby chcieli stworzyć katalog najchętniej dyskutowanych i gorących tematów. W katalogu tym znalazły się:  krytyka kapitalizmu, kolonializmu, relacje człowieka z naturą w dobie antropocenu, wojna w Ukrainie, feminizm, przepracowanie traum, wirtualna rzeczywistość i postprawda, pandemiczne wyobcowanie, aborcja, pisanie historii, herstorii, queerstorii, zażywanie substancji psychoaktywnych, system opresji jednostki, choroby psychiczne i eskapizm. Hasło „piguły” kojarzy się różnie – z pielęgniarkami, narkotykami, lekami. Piguły mogą być też informacyjne. Po połknięciu odpowiedniej pigułki w Matrixie możemy obudzić się do prawdy. Kuratorzy szukali w tych skojarzeniach odpowiedzi na pytania o to, co konstytuuje naszą świadomość, jaka jest relacja z rzeczywistością, jak buduje się nasza pamięć –  to kluczowe problemy, które przy okazji 20. edycji Survivalu  udało się uchwycić. I choć nie wszystkie propozycje przekonują, to w dużej mierze całość wypadła ciekawie.

Areną dla pokazania wymienionego wyżej katalogu problemów był okazały kompleks szpitalny Betania, którego historia sięga lat 50. XIX wieku – jednego z najciekawszych zabytków architektury szpitalnej w Polsce, składającego się w czasach świetności z dziesięciu budynków zajmujących część Przedmieścia Oławskiego. Betania założona została przez kobiety i w dużej mierze służyła kobietom – uruchomiły ją i prowadziły do 1945 roku diakonisy ewangelickie. Do szpitala przyjmowano adeptki o różnym pochodzeniu, umożliwiając im zdobycie zawodu pielęgniarki, opiekunki czy przedszkolanki, a więc zarobkowanie i, co za tym idzie, niezależność finansową oraz emancypację ekonomiczną. Po wojnie obiekt stał się szpitalem im. Tadeusza Marciniaka. Funkcja i historia kompleksu jako punkt wyjścia dla zbudowania wystawy był moim zdaniem jednym z bardzo ciekawych tropów, którym poprowadzono narrację przeglądu. 20. Survival uważam za udany właściwie z dwóch powodów. Po pierwsze, najbardziej przekonało mnie wynikające właśnie z funkcji herstoryczne i queerowe odczytanie przestrzeni budynków i kontekstu całego osiedla, w którym funkcjonował dawny szpital oraz – po drugie – obecne na wystawie instalacje dźwiękowe i miejsca do odsłuchu otoczenia na żywo, wymuszające trening z głębokiego słuchania i odkrywania w ten sposób współczesnego miasta. Dla odczytania obu tych warstw nieodzowne były dwa świetne oprowadzania kuratorskie, które przeniosły mnie w zupełnie nowe rejony niby znanego osiedla, po którym się na co dzień poruszam. Przewrotnie więc zacznę od tego, co tej wystawie towarzyszyło.

Ewa Pluta przeprowadziła publiczność przez Przedmieście Oławskie – teren niesławnego wrocławskiego tzw. Trójkąta Bermudzkiego, miejsca o złej reputacji, w którym jeszcze do niedawna można przepaść bez wieści, gdy się źle trafiło. Opowiedziała kilka herstorii/queerstorii, szytych i rekonstruowanych z różnych, rozproszonych strzępów archiwalnych informacji, dotyczących różnych momentów historycznych. W Breslau lat dwudziestych w rejonie tym powstawały pierwsze kluby dla osób nieheteronormatywnych, których dawne adresy odwiedziliśmy. W gęstej zabudowie czynszowych kamienic, budowanych tu od połowy XIX wieku mieszkały kobiety pracujące „na służbie” –  pozbawione praw i ochrony. W mieszczącym się vis-à-vis szpitala pałacu  (później biskupim) mąż zabił niewierną żonę, za co został uniewinniony przez sąd. W nieistniejącej już faktorii automobilów legendą w latach dwudziestych stała się kobieta –  rajdowczyni Ilse Beckmann, łamiąca wszelkie stereotypy w męskim świecie wyścigów samochodowych. Nieopodal, przy ulicy Dąbrowskiego w niewielkim kościele, w latach 60. XIX wieku mieściła się Gmina Wolnoreligijna, współtworzona przez ekskomunikowanego księdza Johannesa Ronge i jego żonę Berthę Traun, których działalność stanowiła podwaliny do powstania Instytutu Seksuologicznego Magnusa Hirschfelda w Berlinie, badającego seksualność i kondycję osób nieheteronormatywnych.  W okolicach tych, w bliskości dworca głównego w okresie PRL-u polowano na gejów, znane były przypadki szantaży i zabójstw. Obecnie w tym rejonie, przy Kniaziewicza mieści się stowarzyszenie Kultura Równości organizujące wrocławskie marsze równości, do siedziby której przy tej okazji zajrzeliśmy. Jedna z ulic wyznaczająca trójkąt nazwana jest na cześć Pułaskiego. Generał Kazimierz Pułaski, bohater narodowy Polski i USA – czego dowodzą najnowsze badania DNA – okazał się kobietą.

Daniel Brożek przeprowadził z kolei publiczność przez wystawę i poszpitalne budynki, kierując się walorami dźwiękowymi otaczającej nas i stworzonej na ekspozycji audosfery. Można było więc w wyznaczonych punktach Sceny pejzażu dźwiękowego, posłuchać jak brzmi miasto – przed  hałaśliwym wejściem do budynku, w pokoju z oknami skierowanymi na korony drzew pełne rozśpiewanych ptaków, czy na samym dachu, powyżej parku i ulicznego zgiełku, odbijającego się echem w oddali. Kiedy tak podczas ćwiczenia staliśmy z zamkniętymi oczami, próbując usłyszeć własny oddech, najbliższe i dalsze otoczenie, za każdym razem  słychać było inne miasto – takie w którym zanieczyszczenie hałasem powala, i takie, gdzie zadomowiona przyroda daje wyciszenie. Angażująca zmysł słuchu, refleksja nad ekologią miejskiej tkanki i problemu uważnego, responsywnego podejścia do krajobrazu ukształtowanego przez człowieka stawia pytanie o to, jak rozumiemy dźwiękowy pejzaż świata, z jakich elementów się on składa i jaka w tym pejzażu jest proporcja dźwięków cywilizacji względem dźwięków natury. Niewątpliwie ćwiczenia z głębokiego słuchania powinny być obowiązkowe dla wszystkich miejskich planistów.

Nie będę omawiać wszystkich prac 36 artystów biorących udział w przeglądzie, pozwolę sobie wybrać część z nich, te, które zapadły mi szczególnie w pamięć. Na samej wystawie silną reprezentacją okazały się prace oparte przede wszystkim na warstwie dźwiękowej, stawiające w dużej mierze pytanie o relacje człowieka z naturą w dobie antropocenu i relacji z innymi ludźmi. Praca Katarzyny Podpory umożliwiła wsłuchanie się w środek drzewa podczas podmuchów wiatru (czyli doświadczenie czegoś, czego normalnie usłyszeć nie można),  Martyny Poznańskiej analizowanie spreparowanej „mowy” bytów nie-ludzkich – owadów i zwierząt. Jakuba Rokity – odsłuchanie dźwięków przesuniętych w czasie, pozostawionych przez wcześniejszych zwiedzających. Hipnotyczne instalacje umieszone na pogrążonym w mroku poddaszu tworzyły audiosferę grozy – na którą składała się medytacyjna, transowa realizacja xyckshyt i praca  Aleksandry Przybysz  dla której punktem wyjścia było zjawisko łowienia podejrzanych i nieokreślonych dźwięków, nagrywanych przez internautów, popularne w czasie pandemicznych lockdownów.

Jak to na takich pokazach bywa prace można podzielić na trzy kategorie. Po pierwsze takie, które pod względem ideowym oraz formalnym były bez zarzutu i świetnie trzymały się zaproponowanej narracji. Zaliczyć do tej grupy można, poza już wymienionymi, na pewno pracę „Zawsze nią byłam” Martyny Modzelewskiej wyróżnioną na pierwszym miejscu w konkursie na nagrodę publiczności. Przeskalowany, wielki, neuron, błyszczący i obracający się wokół własnej osi niczym kula dyskotekowa do dźwięków rozciągniętego w czasie szlagieru discopolowej grupy Boys „Jesteś szalona” tworzył atmosferę dziwnej, surrealnej imprezy. W pracy tej mieszają się kicz i gorzki namysł nad życiem w kryzysie choroby psychicznej –  splotu indywidualnej herstorii autorki i zbiorowej świadomości, w której kobiecie przypisuje się szczególną predylekcję do słabości nie tylko na ciele, ale i umyśle – spetryfikowanej niegdyś w przesądach o wędrującej macicy i łuku histerycznym – typowo kobiecych przypadłościach, a dziś wciąż pokutujących w patriarchalnym społeczeństwie przekonaniach o predyspozycjach kobiet do szaleństwa.  Przyznam, że sama oddałam na nią głos.

Niezwykle silne wrażenie wywarła na mnie bardzo odważna i wspaniała pod względem wizualnym, dźwiękowym i zapachowym praca Agaty Lankamer. Autorka, sięgając do własnej traumy wywołanej doświadczeniem pedofilii, stworzyła obraz wideo, w którym wciela się w figurę Ofelii, zanurzonej w wodzie, czekającej, by trucizna wysączyła się z jej ciała. Odgłosy cykad i świerszczy, zapach kwiatów, wyłaniająca się z kompletnej ciemności projekcja, stworzyły niesamowitą atmosferę. Oczekiwanie, bezruch, bezradność. Traumy tego kalibru nie można przepracować tak, by zniknęła, nie można się jej pozbyć, czy zapomnieć, można tylko próbować z nią żyć. Można też próbować o niej opowiedzieć. Ta praca została mi na długo pod powiekami.

Niezwykle atrakcyjnym wizualnie obrazem okazało się wideo Kuby Stępnia pt. „Merboys” (syrenkowie, męski odpowiednik syrenek), pokazujące choreografię zbudowaną na bazie ćwiczeń na pływalni, którym poddawani są chłopcy. Dyscyplinujący trening, mający wypracować w młodych mężczyznach tężyznę fizyczną i wytrzymałość, zbudować prawdziwą męskość i zapewnić sportowy sukces, został powtórzony w grupie kolegów z dzieciństwa. Niejako odegrany na nowo w squeerowanej wersji, odkrywał zachwyt nad męskim ciałem.

Jako, że bliska mi będzie zawsze krytyka kapitalizmu, nie mogę nie wspomnieć o pracy „Algorytmy oporu” Tytusa Szabelskiego. To ujęty w schemat blokowy przepis na przeprowadzenie strajku, oparty o rzeczywiste wydarzenia w działającej w Polsce dużej firmie ułatwiającej dostawy. Autor połączył badania terenowe nad funkcjonowaniem platform korporacyjnych, aktywizm społeczny i twórczość artystyczną w jedno, odsłaniając bezduszne mechanizmy działania silniejszego, posiadającego przewagę ekonomiczną podmiotu w relacji z pracownikiem.  W instalacji „Granice możliwości” Magdalena Mądra stworzyła sterty pustych pudeł, które co jakiś czas spadały z hukiem na podłogę, by za chwilę, podnoszone siła elektrycznego silnika i wyciągarki, wrócić na miejsce w stosie. Nagromadzone opakowania po przedmiotach kupionych, odpady związane z ciągle stymulowaną konsumpcją, są w istocie krytyką systemu kapitalistycznego i wpisanej w niego filozofii ciągłego wzrostu, imperatywu maksymalizacji produkcji i popytu, systemu nieefektywnego, nieskutecznego, pustego w środku, nastawionego na szybkie zużywanie się produktów i ich cyrkulacji w obszar odpadów.  Praca Katarzyny Wyszkowskiej „Strefa zen” w formie „kapliczki korporacyjnej” była z kolei pastiszem miejsc oferowanych przez korporacje swoim pracownikom w celach relaksacyjnych. Problem prywatyzacji stresu, spychania go do sfery osobistej, zamiast wprowadzania rozwiązań systemowych, które by przed nim chroniły, jest jedną z cech realiów kapitalistycznego ustroju.

Na wystawie nie zabrakło wątków ukraińskich. W poruszającym filmie-kolażu „List do Synogarlicy” Dana Kavelina, opowiadała równolegle o przemocy ekologicznej i militarnej – wydzieraniu ziemi jej złóż w kopalniach Donbasu i wojennych zniszczeniach w Ukrainie. Z kolei subtelny film Maksyma Khodaka, złożony z przemontowanych scen socrealistycznych filmów propagandowych, dotyczył radzenia sobie w Ukrainie z dziedzictwem związku radzieckiego, współczesnego problemu politycznego konstruowania tożsamości narodowej i pisania historii.

Spodobała mi się praca Jarosława Słomskiego „Cienka czerwona linia”– wycięte struny z woreczków, do których pakuje się narkotyki i ułożone w formie delikatnej, niemal niezauważalnej linii na granicy szpitalnej lamperii, która bardzo dyskretnie zawirusowała przestrzenie Betanii.

Do drugiej grupy zaliczam prace, które były ciekawe, ale dryfowały w rejony odległe, powodując rozsadzanie przewodniego tematu przeglądu, rozmazując ostrość jego przekazu. W konkursie publiczności na drugim miejscu widzowie wskazali „Noc w kosmosie” Horacego Muszyńskiego. Wcale to nie dziwi, bo w tym istnym katalogu ludzkich utrapień zebranych przez kuratorów 20. Survivalu, była to naprawdę jedna z niewielu realizacji wywołujących szczery uśmiech na twarzach widzów. Muszyński, wykonując rozpisany na wiele godzin performans, zabierał chętnych na wirtualną przejażdżkę kosmiczną taryfą, wdając się z pasażerem, niczym rasowy taksówkarz z Nocy na ziemi Jarmuscha, w pogawędkę na rozmaite tematy. Wystarczyło założyć gogle VR i można było odbyć podróż międzygwiezdną, podowcipkować czy ponarzekać na ceny paliwa. I choć realizacyjnie praca była ciekawa, oferowała kontakt jeden na jeden z artystą i aktywne współtworzenie performansu, to sam jego wydźwięk wydał mi się dość odległy od nakreślonych ram przeglądu. Podobnie, jak świetna praca Volkana Diyaroglu mówiąca o roli przypadku w życiu, braku wpływu na jego przebieg, na przykładzie gry w tryktraka, popularnej w Turcji, kraju gdzie nie wierzy się w szczęśliwy traf. Cała instalacja to zagaszony niedopałek papierosa na maleńkiej kostce do gry. Formalnie praca oszczędna i mocna, ale jakby na inną wystawę. Enigmatyczna w wyrazie wydała mi się praca Krystiana Trutha Czaplickiego – elegancka w formie, precyzyjna w wykonaniu i niestety niezrozumiała. Artysta w swoich realizacjach używa przedmiotów gotowych, takich jak sklepowe manekiny, które wyposaża w różne atrybuty. Zestawienia te są zaskakujące, czasem surrealne, przesuwają znaczenia przedmiotów wyrwanych z ich utylitarnych kontekstów. Co mówi o człowieku manekin młodego człowieka z nadrukiem mózgu na nogach, goglami narciarskimi na czole, kominem zasłaniającym twarz i cytatem na piersi: „zaczynasz się dusić, budzisz się, wyrównujesz oddech, popijasz, zasypiasz, zamykasz usta, dusisz się”? Może być odniesieniem do  utowarowienia wizerunku człowieka we współczesnym świecie, a może – idąc śladem tytułu („Doubt is a Central Part of Intelligence and Doubt is Hard to Contol”) – o zwątpieniu w to, czego doświadczamy albo gdy doszukamy się wreszcie w Internecie źródła cytatu, zaczerpniętego z wypowiedzi himalaisty idącego na Broad Peak –  ciągłym poszukiwaniem sensu życia? Może, ale nie musi. A może po prostu w zderzeniu z prezentowanymi obok bardzo czytelnymi pracami Zofii Pałuchy opowiadającymi o rozporządzaniu wizerunkiem kobiecego ciała w Internecie, konceptualny charakter realizacji Trutha okazał się zbyt hermetyczny? Brak opisu do pracy Czaplickiego (była to zresztą jedyna praca na wystawie pozbawiona  takiego opisu) nie pomógł, pozostawiając widza zdanego na siebie.

I wreszcie po trzecie, na Survivalu były prace i takie, które ideowo dobrze wpasowywały się w koncepcję wystawy, ale wizualnie broniły się mniej albo wcale. Podjęty przez Adama Kozickiego problem przemocy farmakologicznej w więzieniach, polegający na odmowie podawania leków i udzielania pomocy medycznej, został zobrazowany ciekawym tekstem, ale i też płótnem przy którym niestety zamknęłam oczy, by wymazać szybko ten straszny powidok po Wróblewskim. Podobnie nie przekonał mnie swą dosłownością człowiek-buźka z hot-dogiem na płótnie Mai Janczar – mówiący o jedzeniu w biegu, charakterystycznym dla stylu życia zagonionej jednostki w kapitalistycznym systemie, w którym zawsze wszystko jest all right i w którym rządzi propaganda sukcesu, mimo kosztów jakie ta jednostka musi ponosić. W zupełności też nie przemówiła do mnie praca Aleksandra Sovtysika oparta na idei testu Rorschacha. Tu  przyklejony do ściany dywan, jakby wyciągnięty z odzysku i pocięty w symetryczne kształty, łączyć miał odległe porządki dawnych metod psychoanalizy z tradycją wieszania dywanów w krajach sowieckich.

Nie są to oczywiście wszystkie prace obecne na wystawie, ani wszystkie wątki, którem zostały na niej poruszone, a jedynie krótka refleksja o niektórych z nich, podyktowana subiektywnym wyborem. Na końcu wspomnę jeszcze, że na wernisażu kurator Survivalu Michał Bieniek został nagrodzony przez Prezydenta Wrocławia medalem zasłużonego dla kultury Wrocławia. Słusznie i nareszcie. Zabrakło mi jednak przy tej okazji podkreślenia roli innych osób, bez których Survival nie mógłby powstać i które przez lata imprezę współtworzyły. Była to nie tylko Ania Kołodziejczyk, krótko tylko wspomniana na otwarciu, ale też Przemek Pintal, czy Wojciech Pukocz, o których nie powiedziano nic. Ich głosy co prawda wybrzmiewają w tekstach do katalogu jubileuszowej edycji imprezy, który dostępny jest w sieci (https://www.survival.art.pl/pl/event/20-publikacja-jubileuszowa/), ale szkoda, że ich udział przy tej okazji nie został wspomniany.

Survival był jak zawsze wydarzeniem przyciągającym uwagę, czego dowodem były ustawiające się przed wejściem do Beatnii nawet w nocy długie kolejki widzów. Z całą pewnością będę wyczekiwać ogłoszenia kolejnej edycji w następnej lokalizacji i kolejnych zmagań sztuki z zadaną przestrzenią.

 

Tekst: Patrycja Sikora

Zdjęcia: Małgorzata Kujda (materiały organizatora)