Uświadomiłam sobie, że trochę przeszkadza mi hasło wystawy Siedem etapów życia kobiety” prezentowanej tej jesieni w Galerii Willa w Łodzi. Odwołuje się bowiem – i kuratorka tego nie ukrywa, a wręcz podkreśla – do obrazu autorstwa Hansa Baldunga (niemieckiego szesnastowiecznego malarza) pod tym samym tytułem, który ukazuje cykl życia niewiasty, od niemowlęctwa po starość. Mamy więc bardzo interesującą wystawę polskich malarek, operujących wybitnie kobiecą perspektywą, ale bodźcem do powstania narracji była męska wizja. Szczerze mówiąc, wcale nie było to dla mnie problemem, gdy oglądałam ekspozycję półtora miesiąca temu, ale po kolejnym wyskoku prawicowego polityka, który ponownie poinformował polskie kobiety co robią źle (piją i nie rodzą dzieci), zaczęło być. I żeby było jasne – nie mam nic do Hansa Baldunga, ani jako historyczka sztuki, ani osobiście. Po prostu życzę sobie, żeby męskie wizje przestały być bodźcem do tego, by kobiety musiały w jakikolwiek sposób reagować. Rozciągnę zatem tę myśl na wystawę: nie trzeba było Baldunga, żeby reprezentacja wybranych malarek uformowała interesującą wypowiedź. One wiedzą, co mają mówić i bez niego.  

Do samego miejsca ekspozycji podejście mam ambiwalentne. Z jednej strony bowiem Galeria Willa jest miejscem naprawdę oszałamiającym. Wzniesiona na początku dwudziestego wieku dla fabrykanta Leopolda Kindermanna, jest perłą architektoniczną tego okresu, odnowioną, zadbaną na zewnątrz i w środku. Dobrze, że służy eksponowaniu sztuki. Z drugiej strony, jak to bywa z dominującymi wizualność secesyjnymi zdobieniami i wygięciami, ciężko jest zbudować w takim otoczeniu perfekcyjną” wystawę, niezależnie od tego co na niej się znajduje. Można jednak zadać sobie pytanie, czy chcemy oglądać kolejną ekspozycję obrazów w surowym i poprawnym white cube? Zrzućmy zatem pewne ekspozycyjne niedociągnięcia na karb trudnego wnętrza i skupmy się na bohaterkach pokazu.

Mamy do czynienia z malarstwem. Można by wręcz rzec, że bardzo tradycyjnym, bo w każdym wypadku figuratywnym, chociaż realizowanym w różnych konwencjach. Swoją drogą, to jest chyba materializacja koszmaru tzw. dawnych mistrzów”, konsekrowanych przez klasyczną historię sztuki: kobiety-malarki opowiadają za pomocą malarskiego medium o istocie bycia kobietą. Miła odmiana, gdy popatrzymy na to z perspektywy historycznej (czy raczej herstorycznej). Ale też wówczas, gdy uświadomimy sobie, że wciąż żyjemy w kraju, w którym istota kobiecości jest nieustannie definiowana w dużej mierze przez mężczyzn, często takich, którzy z kobietami na co dzień nie mają wiele wspólnego.

Dialog powstały w wyniku zestawienia prac opiera się w dużej mierze na odniesieniach do europejskiej tradycji malarskiej. Jest ona widoczna w pierwszym rzędzie w warstwie formalnej. Nie sposób uniknąć poszukiwań w obrębie konwencji w wypadku portretów Magdaleny Moskwy, które przywodzą na myśl idealizowane przedstawienia świętych i arystokratek z epoki renesansu. Artystka jednakże w świadomy sposób nadwyręża dawną stylistykę, traktuje ją z pewną przesadą, deformując wizerunek kobiety. W pewnym momencie postać traci swoją pełnię na rzecz fragmentaryzacji ciała, co wskrzesza wątki religijne (relikwie) i w pewnym sensie wychodzi poza medium malarskie. Moskwa tworzy też obiekty, których forma ma swoje korzenie w ludzkiej anatomii, a opracowywana jest tak, że w efekcie przypomina przeskalowany element biżuterii, czy też inny abstrakcyjny kształt. Poszczególne obszary niezwykle interesującej twórczości artystki tworzą spójną całość (szczególnie gdy znamy ogół jej działalności), jednakże w tym wypadku obiekty zostały dość nieporadnie wyeksponowane, tak jakby potencjał przestrzenny został nieco zignorowany. Wszak wystawa malarstwa to nie tylko dwuwymiarowe prace na ścianie.

Malarstwo Doroty Kuźnik świetnie dialoguje z realizacjami Magdaleny Moskwy. Jego korzeni należy dopatrywać się nawet wcześniej, bo w malarstwie tablicowym – późnogotyckim oraz wczesnorenesansowym. Postaci kobiece są zbudowane rzetelnie i w sposób przemyślany, ich rysy są wyraźne, ciała poruszone (a nie tylko statyczne), zaś bliższe studium powierzchni i faktury materiałów to czysta wizualna przyjemność. Zupełnie jak zatopienie się w analizie popisów mistrzów quattrocenta.

Z kolei obrazy Katarzyny Karpowicz pod względem stylistycznym każą poszukiwać w myślach sztuki z okresu międzywojennego, być może z samego Berlina, gdy jeszcze był wolnym miastem. Jej obrazy to kadry z życia – w zasadzie dosłownie realizujące hasło wystawy – wyeksponowane jako jeden długi fryz. Poszczególne płótna nie są więc osobnymi stop-klatkami i nie opowiadają wyabstrahowanych od innych zdarzeń historii. Etapy następują po sobie w jednym ciągu, lecz nawet narzucająca się mimowolnie chronologia nie jest właściwym kluczem do spoglądania wstecz. Życie jest zbiorem zdarzeń połączonych ze sobą, ale niekoniecznie zgodnych z logiką linearności czasu, do której jesteśmy przyzwyczajeni.

Duże wrażenie zrobiły na mnie obrazy Agaty Słowak. Artystka różnicuje poszczególne elementy kompozycji opracowując je z odpowiednio większą (postaci) lub mniejszą ostrością (tło), przy czym ta druga nie oznacza niedopracowania, lecz jest świadomie wykorzystywanym zabiegiem, tworzy bowiem specyficzny nastrój. Jej opowieści mają korzenie w prywatnej historii, z tego względu kobiety z obrazów posiadają często rysy autorki. Bohaterki płócien są męczone, masakrowane, pod wpływem bólu. Gdzieś w oddali majaczą skojarzenia z grzesznymi niewiastami gnębionymi w piekle, ale też wyuzdanymi czarownicami, zawsze żyjącymi na marginesie społeczności. Doznania bólu przeplatają się z grzeszną rozkoszą. Malarka w przepracowuje osobiste doświadczenia i konserwatywny background unikając mimo wszystko dosłowności. Zamiast tego tworzy dystans między obrazem a widzem, właściwy słuchaczowi baśniowych, przerażających historii, które pozornie są odległe.

Zarówno obecność Karoliny Jabłońskiej, jak i Martyny Czech wydaje się być oczywistością. To flagowe dla aktualnego polskiego malarstwa postaci. Trochę jest tak, że idzie się na Jabłońską” i dostaje się to, czego się oczekuje. I dobrze. Jest jak zwykle: z rozmachem, energetycznie. Są przeskalowane portrety, atrakcyjne ujęcia, trochę strasznie, trochę śmiesznie, w sumie to nie wiadomo. Czy malarka opowiada o sobie czy też o innych? Początkowo podobnie było z Martyną Czech – oczekiwałam tego, co znam i co cenię w jej ekspresyjnym malarstwie, w zasadzie chyba najbardziej wymykającym pod względem formalnym spośród w miarę trzymających wspólny ton pozostałych prac. U Czech bowiem energia płynąca z obrazów nie jest wynikiem pieczołowitej realizacji określonej konwencji opartej na rysunku i jego kompozycyjnym układzie, a przynajmniej nie sprawia takiego wrażenia. Tu wyraźne są dzikość i emocje ujarzmiane kolorem i gestem; rysunek pojawia się jakby mimochodem, albo wcale. Jednak odnoszę wrażenie, że – mimo oczywistej mocy – prace pokazywane w Łodzi są nieco stonowane względem wcześniejszych, kipiących i ruszających się, obrazów malarki.

Z kolei realizacje Agaty Kus są jakby krokiem naprzód względem pierwszej grupy twórczyń. Tu dawne konwencje pod względem techniki nie są aż tak istotne (ale pod względem tematyki jak najbardziej, czego przykładem jest specyficznie eksponowana w secesyjnym wykuszu Pieta).  Odnaleźć można za to korespondencje z hiperrealizmem, fotografią, czy filmami video. To żyjące, teledyskowe kompozycje, które oglądamy niekiedy z różnych ujęć. Z jednej strony widać dążenie do realizmu, czasem jednak wymuszona przez obraną stylistykę dokładność jest porzucana, a obraz pozostaje niedokończony. Żyj szybko, umieraj młodo to nieco zakurzone hasło, przyświecające niegdyś rockersom, obecnie nieszczęśliwie podstarzałym, ale, prawdę mówiąc, idealnie oddające ducha prac.

Trochę żałuję, że jest to wystawa zbiorowa. Każda z obecnych na niej malarek jest bowiem tak interesującą twórczynią, że wolałabym móc oglądać siedem pokazów indywidualnych zamiast jednego. Ten jeden pokaz, rzecz jasna, ma określoną narrację i to ona wyznacza rytm, jednak ciężko jest ignorować przyjemne uczucie płynące z prostego faktu obcowania z dobrym malarstwem w każdym pojedynczym przypadku, bez związku z nadrzędną, jakkolwiek bardzo spójną, ideą.

Chociaż wystawa nie jest duża, to każdy jej element jest po prostu mocny. Siła prezentowanych prac płynie zarówno z ich jakości, jak i z historii, których doświadczamy. Bardzo bym nie chciała konkludować całości stwierdzeniem, że los kobiet bywa trudny i dramatyczny, a kobiecość naznaczona jest emocjami, trudami i całym wachlarzem intensywnych doznań, którym kształt nadały przy tej okazji malarki, bowiem brzmi to nieco płasko, prosto i w ogóle nie wyczerpuje myśli. Ale zarazem jest to prawda. Bo kobiecość” jest pojemnym hasłem, które wymaga nieustającego definiowania i negocjowania, lecz przede wszystkim ochrony jego granic. 

Tekst: Alicja Klimczak-Dobrzaniecka

Zdjęcia: materiały organizatora