Twórczość Hanny Krzetuskiej jeszcze do niedawna zamknięta była w murach prywatnych mieszkań i w muzealnych archiwach. Kiedy studiowałam na wrocławskiej Akademii Sztuk Pięknych, małżeństwo Geppertów stało się już symbolem minionej epoki. O Pani Hannie wiedziałam raczej niewiele. Znałam kilka reprodukcji jej obrazów oraz parę zabawnych anegdot zasłyszanych gdzieś w uczelnianych kuluarach. Tak się niestety złożyło, że kiedy zaczynałam interesować się sztuką, świat sztuki przestał chwilowo interesować się malarstwem Pani Hanny, stąd niełatwo było dowiedzieć się o jej twórczości czegoś więcej.

Imponujący dorobek Hanny Krzetuskiej poznałam dopiero kilka lat później, kiedy przygotowywałam się do wystawy „15% abstrakcji”, na której prezentowane miały być jej obrazy. Zostałam poproszona o przygotowanie projektu, który nawiązywałby do jej malarstwa. Zaproponowany przez kuratora Michała Bieńka tytuł przypomniał mi, dość zabawny z dzisiejszej perspektywy, dekret partii komunistycznej, który określał w procentach dopuszczalną ilość dzieł abstrakcyjnych na wystawach sztuki. O tym, że w latach sześćdziesiątych Hanna Krzetuska wydała książkę, o takim samym tytule, dowiedziałam się chwilę później. W 15% abstrakcji w autobiograficzny łańcuch wydarzeń autorka wplata fakty związane z działalnością krakowskiego i wrocławskiego środowiska artystycznego lat 1920–1961. Niezwykła jest historia życia Pani Hanny, która wyłania się z tej publikacji.

Wystawa miała się odbyć w Galerii Mieszkanie Gepperta, w miejscu, w którym Hanna Krzetuska spędziła przeszło połowę swojego życia. Jej wnętrze od zawsze mi się podobało. Przestronne, wysokie i jasne pomieszczenia, charakterystyczna drewniana posadzka oraz dwie masywne kolumny międzyokienne w dawnym salonie tworzą przedziwną atmosferę. Mimo że przestrzeń jest raczej kameralna, mieszkanie sprawia wrażenie miejsca tajemniczego i dostojnego; nie wiem, czy to z powodu wspomnianych kolumn, czy ze względu na aurę, jaką roztaczali wokół siebie byli właściciele. Może nie bez znaczenia jest również fakt, że kamienica, w której mieści się obecnie galeria, wyrosła na gruzach wczesnorenesansowego miejskiego pałacu. Lubię takie miejsca, w których historie nawarstwiają się latami jak słoje drzewa. Jako przestrzeń ekspozycyjna nigdy nie są neutralne, trzeba z nimi współpracować, jeśli nie w fazie koncepcji, to już na pewno w trakcie aranżacji i montażu wystawy.

Niespełna dwa miesiące przed wernisażem, w towarzystwie Michała Bieńka, przeglądałam zdeponowane we wrocławskim Muzeum Miejskim obrazy Krzetuskiej. Było ich tam naprawdę dużo. Nie mogłam uwolnić się od pytania, dlaczego z dorobku tej niewątpliwie barwnej i wyjątkowej pary artystów tylko malarstwo Eugeniusza Gepperta zapisało się wyraźnie w świadomości wrocławian. I tak, na przekór pierwotnym założeniom, z obrazów, opowieści i literatury wyłaniała się uparcie, nie, jak można by się spodziewać, koncepcja na nowe prace, jakieś odbicie, przekształcenie odkrytych płócien, tylko sama Hanna Krzetuska. Pełna uporu i klasy, o celnym i, jak dodawał Leon Podsiadły, bezlitosnym poczuciu humoru.

Profesor Podsiadły znał Geppertów bardzo dobrze, mieszkali po sąsiedzku. Przy okazji naszych rozmów o Pani Hannie pokazał mi jeszcze jeden obraz jej autorstwa. Różnił się od tych, które widziałam dotychczas. Wykonany był w całości ze sznurków i tkanin. I gdzieś w tych pełnych dygresji opowieściach o brawurze i nieustannych przemianach jej malarstwa jakby od niechcenia dodał, że Eugeniusz Geppert zawsze pracował w salonie, a Hanna Krzetuska malowała w kuchni.

Pomysł na prace z pionami pojawił się w momencie, w którym miałam już pewność, że rzecz nie będzie o obrazach, tylko raczej o wrażeniu, postawie i o pewnej rzeczywistości, w której dane było Hannie Krzetuskiej funkcjonować. Podczas gdy poziom ma w sobie spokój, pion to przede wszystkim siła. Kojarzy się zarówno z kiełkowaniem, wzrastaniem, jak i trwaniem – wartościami, które chciałam, żeby wybrzmiały na wystawie również ze względu na to, co działo się we Wrocławiu zaraz po wojnie. W opracowaniach dotyczących społeczności „powojnia” powtarzają się opinie, że był to czas, w którym przemoc stała się narzędziem wyjątkowo często stosowanym. Jakby wymuszone w czasie wojny zachowania nie zdołały wyhamować z równą prędkością co sam konflikt zbrojny. Strach i poczucie tymczasowości współistniały więc równolegle do radości związanej z końcem okupacji. Geppertowie przenieśli się do Wrocławia, żeby zająć się odbudową tutejszej Akademii Sztuk Pięknych. I mimo iż Pani Hanna nie czuła się początkowo we Wrocławiu bezpiecznie, zostali tu na stałe. Ten mechanizm trwania w postanowieniu zarówno „na przekór”, jak i „pomimo” wydaje się w jej przypadku szczególnie symptomatyczny. Świadczy o tym jeden z fragmentów 15% abstrakcji, w którym autorka opisuje swój nieoczywisty wybór drogi zawodowej: „Uporczywe (zdawało się) moje dążenie do studiów plastycznych, jedyne i wyłączne moje zainteresowanie – jak dzisiaj na to patrzę z perspektywy lat i przeżyć – było właściwie fantazją. Naprawdę wciągnęły mnie dopiero pierwsze lekcje rysunku, tak poważnie przeze mnie traktowane, może właśnie dlatego, że nigdy nie miałam żadnej łatwości; nic nie umiałam zdobyć małym wysiłkiem. Wszelkie jednak nastręczające się przeciwności umacniały mnie jedynie w raz powziętym postanowieniu”.

I tak rozpoczęła się moja praca z obiektami, które okazały się na tyle delikatne i niestabilne, że przynajmniej kilka razy wydawało mi się, że to nie te szklane konstrukcje, tylko moje własne serce pęka. W kilku realizacjach cały ciężar betonowych mas spoczywał na trzeszczącym z wysiłku transparentnym materiale. W trakcie pracy kieliszki kruszyły się, wysokie betonowe elementy spadały z hukiem na ziemię, czasem naprawdę, a czasem w zwidzie, w kącie oka, jakby odtwarzając zapamiętane katastrofy. Był w tym długim procesie jakiś zaklęty w pętli cykl wzrastania i upadku. Niepewność i niestabilność konstrukcji powodowała, że za każdym razem kiedy udawało mi się ustawić i wyważyć całą kompozycję, czułam wielką ulgę, mając jednocześnie świadomość ulotności tego stanu. Wyjęte z kredensu kieliszki, szklaneczki, eleganckie, czasem dekoracyjne, innym razem praktycznie niewidoczne, dźwigały zbyt ciężkie, zastygłe masy betonu, by te sięgały wyżej i rosły prężniej. Budowały opowieść o szukaniu równowagi, o kruchości, w której drzemie wielka siła, ale i o trwaniu i tęsknocie za lekkością. Chciałam również uchwycić jakiś rodzaj nowego początku, miejsce matkę, od którego wszystko się zaczyna i piętrzy ku górze – to dlatego piony nie wyrastają prosto z podłoża. Te betonowe kumulują się w głębokich czaszach kieliszków, a lekkie szklane konstrukcje piętrzą się ku górze, startując z drobnych betonowych obiektów.

Te obiekty to odlane wnętrza szklanych naczyń. Złączone kieliszki, szklanki, szklane rury służyły mi także jako formy tracone do odlewów. Wlewałam w nie beton, by po jego zastygnięciu ostrożnie rozbijać szklaną skorupę. W ten sposób jedna forma powstawała kosztem drugiej. Cały ten proces bardzo mnie fascynował. W nomenklaturze rzeźbiarskiej forma, którą się „traci”, jest odwrotna do tego, co chcemy uzyskać, dlatego nazywa się ją również „negatywem”. Zwykle jednorazowe formy do odlewów są interesujące, bywają tajemnicze, ale nie reprezentują wysokich wartości estetycznych. Z kolei to, co się z nich później wydobywa, choć oczywiście nie jest to regułą, bywa szlachetne, estetyczne, trwałe. Często już sam materiał wskazuje na różnicę między negatywem a odlaną formą. W tym wypadku było inaczej. Przygotowane do późniejszego zniszczenia, połączone ze sobą kieliszki i bombki były niekiedy równie atrakcyjne jak obiekty, które z nich wydobywałam. Kruszyłam cienkie, czasami ledwo widoczne fragmenty wysokogatunkowego materiału, żeby wydobyć z nich solidne formy z przeciętnego tworzywa. Z jednej strony miałam wrażenie, że wypełniam pustkę, z drugiej, że wydobywam jej skamielinę. Był to ten rodzaj transformacji, w której przemiana, odbudowa mogła dokonać się wyłącznie w wyniku aktu zniszczenia. Wydaje mi się, że właśnie taki rodzaj rozwoju, w który wpisana jest na stałe strata i poświęcenie, charakteryzował życie Hanny Krzetuskiej, która, jak mówił Leon Podsiadły, nigdy się na nic nie skarżyła, poza tym jednym drobnym szczegółem, że pół życia malowała w kuchni.

Tekst i prace: Karolina Szymanowska

 

Tekst autorstwa artystki Karoliny Szymanowskiej nt. pracy nad wystawą „15 % abstrakcji” (Mieszkanie Gepperta, 2018 r.) jest częścią projektu i towarzyszącej publikacji w ramach „To maluję ja!” z cyklu “15 % abstrakcji”, stanowiącej kontynuację działań Fundacji Art Transparent, dążących do umieszczenia w szerszym obiegu postaci Hanny Krzetuskiej – nie tylko jako interesującej malarki, dokonującej śmiałych wyborów formalnych, ale także animatorki kultury współtworzącej powojenne środowisko plastyczne Wrocławia. Dofinansowano ze środków Muzeum Historii Polski w Warszawie w ramach programu „Patriotyzm Jutra”. Współfinansowano ze środków Gminy Wrocław.