Najnowsza wystawa Sławomira Marca jest wydarzeniem szczególnym. Trudno tu nawet mówić o prezentacji sztuki, to raczej swoisty akt egzystencjalny. Obrazy – „przedśmiertne, pośmiertne”? (cytaty z autokomentarza stanowiącego integralną część realizacji) – powstawały bowiem w czasie, gdy twórca zmagał się po operacji z chemią i radioterapią, a rokowania były bliskie zeru. Projekt ten składa się z dwóch części. Pierwsza to cykl Pro morte. Tytuł ten oznacza przestrzeń w szpitalu, w której zmarli są pozostawiani jeszcze na kilka godzin. Miejsce ostatecznej bezsilności, a może oczekiwania na cud? Realizacja Sławomira Marca nie ma jednak nic wspólnego z rzewną czy dramatyczną falą emocji. Jak zwykle u niego, jest to praca przede wszystkim intelektualna. Próba wytrwania w lojalności wobec rozumu także w sytuacji granicznej. Mamy zatem do czynienia z „osobistą apokalipsą”. Wizualnie składa się ona z czterech dużych obrazów, wiszących górną krawędzią na wysokość wzrostu artysty.

Jak czytamy w autokomentarzu: „Na każdym jest lśniący złoty napis; jego dolna połowa. Nieczytelne. Nikt poza mną nie wie, czy jest to jeden napis, czy fragmenty wielu napisów. A może to tylko bełkot? Samo pragnienie mowy dostojnej, wyjawiającej, prawdziwej? A może to język jeszcze nie odkryty?”. Obrazy stanowią zawiły labirynt znaków, gestów, drobnych przedmiotów wpisanych w głębokie faktury szarości z odcieniami barwy ziemi, krwi i popiołu. Na ich bocznych krawędziach czerwonymi literami napisane są fragmenty Apokalipsy w greckim oryginale. Obrazy re/prezentują czterech jeźdźców Apokalipsy, a jednocześnie czterech… ewangelistów. Wszak nasza tradycja religijna to Dobra Nowina zapowiadająca Apokalipsę.

I jest jeszcze jeden mniejszy, dodatkowy obraz. Umieszczony przy wejściu/wyjściu w „inną przestrzeń”. Nie ma tam złota, jest tylko biała sylweta litery „i”. Jak frywolne bezczelne pytanie: „Jakie wyjście jest z końca?”. Na jego górnej krawędzi są kości do gry. Ułożone nieprzypadkowo, lecz kolejno od „jedynki” do „szóstki”. Bardziej wnikliwy widz zauważy jednak, że kości tych jest siedem, ponieważ jest jedna nadmiarowa – zakryta częściowo przez „czwórkę”, udaje kolejną „szóstkę”. Jak trik, wybieg lub niezbędne kłamstwo. Między obrazami wiszą setki zdjęć samego cienia autora, robione przez wiele miesięcy w różnych sytuacjach. Są prześwietlone, nieczytelne, właściwie rozpoznajemy jedynie zarys cienia. Sławomir Marzec zapewne nie formułuje tu pytania o samą śmierć. Raczej o to, kim jest człowiek – kim jest ten, kto umiera? Wiązką przekonań, typem osobowości, zbiorem wspomnień i nawyków? Być może bowiem, jak dziś często w humanistyce, w ogóle nikt nie umiera, gdyż człowieka nie ma już od dawna, a są tylko widma, pozycje podmiotowe i przygodne sploty dyskursów?

Druga część wystawy – W horyzoncie – Genesis – w sąsiadujących kuluarach składa się także z obrazów. Jest ich jednak sześć. Miejsce na „dzień siódmy” jest puste i stanowi jakby przedłużenie wejścia do głównej sali. Może to sugestia dialogu, nieustającego napięcia między wciąż nowymi wyobrażeniami Genesis i Apokalipsy? A może tylko przypomnienie, że utraciliśmy wrażliwość na rzeczy ostateczne i mamy już tylko kolejne otwarcia i nieustające debiuty?

Cykl ten wydaje się monotonny. Na każdym obrazie – między górną i dolną połacią bieli – ten sam kwadrat tworzony przypadkowym (?) kropkowaniem trzech podstawowych kolorów i czerni. Punkty migoczą i figurują się iluzjami wciąż na nowo. Lecz płótna te różnią się tytułami na dolnej bieli. A raczej „tytułami”, ponieważ ukazują one bardziej relację nieadekwatności pojęć i obrazu. Tytuły bowiem to albo palimpsesty, albo są wytarte, albo jest ich jednocześnie kilka lub jest tylko sam alfabet. Na górnym pasie bieli właściwie niewidoczny fragment Księgi Rodzaju pisany także… bielą, bez spacji i odwrócony do góry nogami. Jakby nie był przeznaczony dla nas. Lecz jest jeszcze coś więcej. W każdym pstrokatym „przypadkowym” kwadracie barw znaleźć można zielony punkt. Wyjątkowość tego koloru wzmagana jest jeszcze umieszczeniem w ważnym miejscu – w centrum, w punkcie złotego podziału lub symetrii. Jedna nieprzypadkowa kropka podważa przygodność całej kompozycji.

Naprzeciw ściany z obrazami w tych kuluarach widzimy blisko setkę słuchawek wpiętych bezpośrednio w ścianę. Jak ślad wsłuchiwania się w graniczną ciszę, a może jako oczekujące prowokowanie? Podłogę między ścianami ze słuchawkami a obrazami ważnych siedmiu dni stworzenia pokrywał ornament utworzony kredą z przypadkowych dat z życia artysty. Dni nieważnych, niezapamiętanych, nieistotnych. W czasie wernisażu daty te zostały starte na pył. Tylko gdzieniegdzie pod ścianami odczytać można ich fragmenty.

Wystawa Sławomira Marca jest wielowymiarową złożonością, pełną tropów, śladów i sugestii. Jak sam autor twierdzi, porusza w niej temat „niestabilnej ostateczności”, przez pryzmat której stawia na nowo pytanie o to, kto… żyje? Na wernisażu przywołał bowiem postać Georgija Gurdżijewa, mistyka sprzed stulecia, który nauczał swoich uczniów, jak rozpoznawać ludzi, którzy żyją, a którzy cały życie śpią. I budzą się tylko na krótki moment przerażenia w momencie śmierci.

Tekst: Anna Solbach
Zdjęcia: dzięki uprzejmości artysty

Sławomir Marzec. Pro morte – od Genesis do apokalipsy
CSW Zamek Ujazdowski Warszawa