Sztandarowy projekt BWA Wrocław w 2023 roku stawia na fotografię. W największej przestrzeni na dworcu Wrocław Główny oglądamy równoległe wystawy dwójki autorów – Michała Łuczaka i Anny Orłowskiej, przygotowane przez kuratorów Macieja Bujkę i Katarzynę Roj. Wspólnym mianownikiem pokazów jest Śląsk – Górny, Opolski, Dolny. Z Katowic pochodzi Michał, z Opolszczyzny – Anna, ich wystawy spotykają się w stolicy Dolnego Śląska, we Wrocławiu. Kiedy myślimy o Śląsku, przed oczyma stają nam kopalnie i węgiel, myślimy o bezrobociu strukturalnym, kapitale pochodzącym z „czarnego złota”, o migracjach ludności i skomplikowanej tożsamości kulturowej regionu. Nie inaczej jest i tym razem – obie wystawy siłą rzeczy dotykają tych problemów. W podjętej tematyce dostrzegam pewną konsekwencję programową, z jaką podąża wrocławskie BWA, wynikającą z horyzontu zainteresowań kuratorów pracujących na jej instytucjonalnym pokładzie. Pamiętamy jeszcze tegoroczną udaną wystawę Podróż do wnętrza ziemi przygotowaną przez Joannę Kobyłt, kuratorkę BWA Wrocław Główny, gdzie węgiel i jego wydobycie były także ważnym wątkiem. Głośnym echem wybrzmiało jednak również zainteresowanie Katarzyny Roj wrocławskimi polami irygacyjnymi i zachowaniem ich biotopu, które stało się kołem napędowym wieloletniego, zaplanowanego z wizjonerskim rozmachem projektu artystyczno-badawczego w galerii Dizajn BWA Wrocław, czy zorganizowanie w tej przestrzeni galeryjnej wspaniałej wytchnieniowej Żyjni – dostępnego dla wszystkich miejskiego sanatorium z pijalnią wody i możliwością wdychania zapachu geranium w otoczeniu dźwięków natury. Pewną wrażliwość na przemiany społeczne i definiowanie roli sztuki i artysty wobec palących problemów ekologicznych i społecznych, ale także wyjątkową czułość na potrzeby widza i próby wciągnięcia go w zmysłową i intelektualną wycieczkę, odnajdujemy w najnowszym projekcie Michała Łuczaka i Anny Orłowskiej pod wspólnym metatytułem Wystawy o obrotach materii.
Kiedy usłyszałam, że głównym wydarzeniem programowym tej wciąż największej galerii sztuki współczesnej we Wrocławiu jest fotografia, nie byłam właściwie zaskoczona. Maciej Bujko, jeden z kuratorów wydarzenia, latami angażował się w tę dziedzinę i zanim został dyrektorem BWA, był między innymi pomysłodawcą i współtwórcą festiwalu TIFF. Obserwowanie zmieniającej się pozycji fotografii dzisiaj jest niezwykle ciekawe – w dobie natłoku obrazów w sieci i powszechnego fotografowania oraz publikowania wszystkiego przez wszystkich i o wszystkim, jej status podlega nieustannym dynamicznym przekształceniom. Od razu rodzi się pytanie, czy w tej sytuacji można powiedzieć coś ciekawego o Śląsku za pośrednictwem fotografii, nie wpadając w utarte koleiny reportażu czy klasycznej, opatrzonej formuły ekspozycyjnej? Okazuje się, że tak. Tej wystawy nie ogląda się szybko, autorzy i kuratorzy zrobili wszystko, by widza w przestrzeni zatrzymać na dłużej, na różne sposoby czarując wyobraźnię i zmysły, oferując dużo więcej niż tylko wybór kadrów do szybkiego przyswojenia. Jest to jedna z najlepiej zaprojektowanych pod kątem widza wystaw, jakie widziałam przez ostatnie dwie dekady w tej galerii.
U Michała Łuczaka w części Wydobycie wędrówkę zaczynamy od kopalnianych ciemności, w której rozbłyskują czarno-białe zdjęcia górników po fajrancie. Ich anonimowe ciała – pokryte sadzą po fedrowaniu torsy, głowy ze śladami po kasku godzinami wrzynającym się w skórę, spracowane ręce – są świadectwem wyczerpującego, rujnującego zdrowie wysiłku. Świetnie rezonują z ciasno wykadrowanymi zdjęciami pomników trudu górniczego z Katowic, które uchwycił artysta. Wnętrza wyrobiska, złoża na fotografiach zestawione zostały z rzeczywistymi fragmentami skamielin prehistorycznych roślin, które wychodzą na światło dzienne jako uboczny skutek wydobycia cennego minerału. Uwagę Michała Łuczaka zwraca radzenie sobie przyrody z dawnymi wyrobiskami – artysta fotografuje coraz liczniejsze miejsca zagarnięte przez naturę po dawnych kopalniach i infrastrukturze. Interesuje go również architektura naznaczona skutkami wydobycia – ankrowane domy czy przytrzymywane drewnianymi przyporami, których specyficzna struktura zostaje powtórzona w aranżacji ekspozycji i służy do podtrzymywania tekstów informujących o poszczególnych częściach wystawy. Wątkiem tragiczno-humorystycznym są krzywizny domów, które padły ofiarą górniczych szkód, ale wciąż były i w niektórych wypadkach nadal są użytkowane. W dramatycznie przechylonych przestrzeniach ludzie nadal funkcjonują, bo nie mają innego wyjścia, jak pani w bibliotece, w której już nic nie trzyma poziomu, przeglądająca, jak gdyby nigdy nic, katalog szufladkowy. Krajobraz Górnego Śląska to też oczywiście hałdy. Na zdjęciach Michała Łuczaka fotografowane w złotej godzinie, wydają się nieziemskie, jakby pochodzące z Marsa. Fantastycznym dodatkiem jest rozpylany w tym miejscu wystawy zapach, stworzony specjalnie przez Monikę Opiekę i jej pracownię Zapachy Natury, który ma przywoływać wspomnienia, bliskie pewnie wszystkim dzieciakom zjeżdżającym na sankach zimą na sztucznie usypanych zboczach. Hałda pachnie jednocześnie przyjemnie ziemiście i asfaltowo nieprzyjemnie. Wdychamy tę hałdę.
U Anny Orłowskiej pachną sienniki. Pieje kogut. Przenosimy się na Śląsk Opolski, gdzie osią opowieści jest świat dzieciństwa i położony we wsi Żędowice (dawniej Sandowitz) stary młyn wodny na Małej Panwi, należący do rodziny autorki od stu dwudziestu lat, dziś już nieczynny. Możemy, siedząc na sienniku pod instalacją powtarzającą kształt zsypu na mąkę i pośród pasów transmisyjnych, zanurzyć się w dźwiękach wsi. Na zdjęciach przewija się architektura młyna i jego mechanizmy – symbol symbiozy człowieka z siłami natury, przemian pokoleniowych, zmian historii regionu. Na całej wystawie, w różnych jej miejscach, pojawiają się grudki rudy darniowej wysyconej związkami żelaza. Bogactwo żelaza posłużyło autorce do poszerzenia warsztatu fotograficznego o nowe pole eksperymentu, do wybarwienia wprost w strumieniu sporych rozmiarów tkanin z naniesionymi na nie kolażami ze zdjęć pochodzących z rodzinnego albumu. Na wystawie, poza przywołaniem postaci już nieżyjących, pojawia się kilka fotografii dzieci, najmłodszego pokolenia z rodziny artystki. Przeniesieniu się w osobisty świat Anny Orłowskiej, widziany oczyma dziecka, pomogło znakomite wręcz słuchowisko. To ono było dla mnie najlepszym przewodnikiem po tej części wystawy. Anna Orłowska udostępniła własne, prywatne zapiski, które odczytane głosem aktorki Krystyny Krotoskiej, otwierały nam świat pierwszych wspomnień, prób rekonstrukcji drobnych historii, anegdot i opowieści o członkach rodziny, o otoczeniu, gospodarstwie, młynie, o losach ludzi i ich ziemi. Jedną z postaci, której Anna Orłowska poświęca szczególną uwagę, jest babcia Johanna, która jako młoda kobieta ukrywała się przed Armią Radziecką w niewielkim pokoiku w młynie. Ciekawym zabiegiem było zrobienie osobnej miniwystawy poświęconej tej historii, którą zaaranżowano poza BWA, w małym drewnianym kościele na terenie parku Szczytnickiego. Aby więc zobaczyć całość, trzeba było pokonać pewien dystans, wybrać się na wycieczkę poza galerię. Opowieść Anny Orłowskiej jest bardzo indywidualna, ale jednocześnie uniwersalna, każdy ma takie swoje „zaświaty”, tylko nie każdy potrafi tak o nich opowiadać. Na pewno ten, kto da się ponieść stworzonej narracji, odbędzie własną podróż do pierwszych wspomnień, na tej wystawie jest na to przestrzeń.
W pewnym sensie obie prezentacje – Michała Łuczaka i Anny Orłowskiej – dotyczą przemijania i pamięci, chwytają odchodzący już świat i to, co na naszych oczach ulega zmianie. Obie także uruchamiają wyobraźnię, omijając szczęśliwie rafy wielkich narracji i utartych ekspozycyjnych schematów.
Tekst: Patrycja Sikora
Zdjęcia: dzięki uprzejmości BWA Wrocław