Czytanie tego tekstu może potrwać kilka minut, dlatego ostrzegam, że będzie w nim głównie o instytucjach i pieniądzach oraz o tym, jak te drugie zmieniają te pierwsze.

Kiedy w 2021 roku redagowałyśmy z Maryną Tomaszewską Słowniczek instytucji (https://bwa.wroc.pl/wp-content/uploads/2021/12/BIURO-nr.19-Slowniczek-instytucji.pdf) jako ostatni numer „Biura – Organu Prasowego BWA Wrocław”, spodziewałyśmy się początkowo, że „listopad” będzie w nim jednym z ważniejszych haseł. To w końcu miesiąc, w okolicach którego składa się większość „zewnętrznych” wniosków grantowych w Polsce w obszarze sztuki współczesnej. Okazało się jednak, że nacisk haseł autorskich padł na „Grudzień” i „Styczeń” jako dwie patologie wynikające z rytmu finansowego życia krajowych instytucji. Główne dotacje, na których polegają i w ramach których rozliczają się polskie galerie i muzea, to w końcu dotacje podmiotowe rozliczane w trybie rocznym, co tylko wzmaga efekt „stycznia” i „grudnia” w świecie dotacji zewnętrznych. Budżety jednostek kultury kołyszą się zatem w rocznym wahadle od chudego „stycznia”, zanim rozmaite dotacje zostaną przyznane, do gwiazdkowego „grudnia”, kiedy wszystkie ścibolone przez większość roku rezerwy i oszczędności są na gwałt wydawane, by nie prowokować obcięcia dotacji w roku następnym.

Wcale nie oznacza to marnego zarządzania publicznymi pieniędzmi. Po prostu różnego rodzaju jednostki kultury, niezależnie, czy finansowane są one przez miasta, samorządy regionalne, czy dysponują statusem narodowych, grupują swoje wydatki w rozmaitych działkach, które wynikają z różnych przepisów. Blokują na przykład spore środki na odśnieżanie dachów powierzonych sobie budynków lub na naprawy wynikające z awaryjności ich instalacji (to często od lat nieremontowane budynki własne lub pozostające w zasobie komunalnym), wypłaty ubezpieczeń, rozliczenia VAT. Problemy te dotyczą prawdopodobnie budżetów wszystkich jednostek budżetowych i jako takie, choć rodzą fatalne skutki dla płynności ich działalności, możemy uznać je za trywialne. Ciekawe są te niezależne od naturalnego rytmu życia instytucji środki, zdobywane w ramach konkursów krajowych i międzynarodowych, czyli „granty”. Czy instytucje powinny o nie zabiegać? Często wszak wybierają z tego samego koszyka, co znacznie instytucjonalnie słabsze i mniejsze organizacje pozarządowe i prywatne. Czy warto i czy to w porządku, by się o nie starać?

Skupmy się na chwilę na środkach krajowych, pozostałych po wyodrębnieniu z budżetu na polską kulturę w 2010 roku środków europejskich. Poza środkami samorządowymi w budżetach polskich instytucji to głównie środki ministerialne. Podczas kolejnych rund konsultacji Obywatelskiego Forum Sztuki Współczesnej, które tuż przed nowelizacją Ustawy o prowadzeniu i organizacji działalności kulturalnej doprowadziły do podpisania Paktu dla Kultury, była mowa o tym problemie, który daje nieuczciwą organizacyjną przewagę instytucjom samorządowym i narodowym, które już wszak wspierane są dotacjami podmiotowymi ze środków publicznych.

Argumenty te wówczas nie zostały wysłuchane, nie tylko dlatego, że organizacje pozarządowe bardzo często również korzystają z różnych form wsparcia publicznego, pokrywającego ich wydatki bieżące, ale przede wszystkim dlatego, że samorządowe dotacje podmiotowe w skali całego kraju do niedawna, a w niektórych wypadkach wciąż, zaledwie pokrywają koszty utrzymania pomieszczeń, budynków i etatów osób zarządzających i obsługujących programy instytucji, czasem także koszty materiałów i usług związanych z dostosowaniem przestrzeni do realizacji kolejnych wystaw. Zupełnie zaś nie biorą pod uwagę wynagrodzeń bezpośrednich beneficjentów, czyli osób realizujących działania artystyczne, które wytwarzają właściwą treść wydarzeń artystycznych. Okej, może też być odwrotnie. Instytucje stać na wynagrodzenia dla osób, które zapraszają do tworzenia programowych treści, ale realizację ich wizji powinny zapewnić środki wypracowane lub pozyskane z innych źródeł. Innego wytłumaczenia nie ma, gdy w niemałym mieście, niegdyś wojewódzkim, roczny budżet merytoryczny galerii sztuki współczesnej to 35 tysięcy złotych.

Czasem się słyszy, że to model liberalny, w którym wartość wydarzeń mierzy się zainteresowaniem osób sponsorujących i uczestniczących. To jednak dość uproszczona interpretacja myśli Ralfa Dahrendorfa. Bez głębszej oceny, z czego wynika masowe lub minimalne uczestnictwo w organizowanych programach, dokonuje się oceny skuteczności instytucjonalnej wyłącznie na podstawie tego jednego kryterium. Często dzieje się tak już na poziomie zapadania decyzji programowych wewnątrz instytucji. Zostawmy jednak na chwilę problem ewaluacji i powróćmy do tematu pozyskiwania dotacji i ich wpływu na program i funkcjonowanie instytucji.

Pieniądze grantowe zaburzają normalne przepływy instytucjonalnych środków. Z jednej strony działają podniecająco – chwilowo podnoszą sprawność organizacyjną i możliwości wystawiennicze, z drugiej strony powodują spore koszty obsługi. Czasem nawet wymagają zatrudnienia osób zajmujących się wyłącznie koordynacją i produkcją tego typu wydarzeń, pośredniczących między artystami, kuratorami, projektantami, zleceniobiorcami a księgowością. Wspominam o tym, gdyż rzeczywistość większości polskich instytucji jest taka, że w perspektywie zarządzania jednostką koszty pracy związanej z obsługą dotacji rzadko równoważone są przez ich wysokość. Dzieje się tak ze względu na niską efektywność wykorzystywanych programów księgowych oraz komplikację przepisów, tych ogólnych, dotyczących szybko zmieniającego się prawa podatkowego, oraz tych szczegółowych, dotyczących instytucji i finansów publicznych.

Nie wystarczy powiedzieć, że wynika to z niewielkiej elastyczności organizacyjnej tych działów. Koszty przekształceń to bowiem koszty szkoleń, czasu adaptacji, dostarczenia oprogramowania, migracji danych i innych zagadnień, których nie pokrywają budżety większości publicznych instytucji kultury. Mimo to wszystkie podmioty z konieczności rzucają się co roku na dotacje, choćby ministerialne czy europejskie, które – mimo że w ostatnich kilku latach poważnie zmieniły się ich priorytety – wciąż są głównym źródłem wsparcia nie tylko fundacji i stowarzyszeń, lecz również publicznych instytucji, które aktywnie poszukują uzupełnienia własnych niespinających się budżetów, a czasem po prostu wykorzystują środki pozostające w ich dyspozycji do lewarowania kolejnych dotacji.

I tu docieramy do sedna choroby toczącej system sztuki współczesnej, określanej powszechnie jako „grantoza”. Jej objawy to masowy wysyp wystaw i projektów o podobnych celach, tematach, opisach, a czasem nawet uczestniczących twórcach. Nie tylko osoby tworzące programy, kuratorujące nowe projekty, ale także zajmujące się twórczością, jeśli chcą przetrwać, trzymają rękę na pulsie regulaminów grantowych, by projektować przedsięwzięcia i pisać skutecznie wnioski pod klucz. Dla projektów europejskich zatrudniane są nawet specjalne doświadczone w tym zakresie teamy. Mało kto jest bowiem w stanie konkurować w stupięćdziesięciostronicowych formularzach z zawodowcami. Tym bardziej że kryteria oceny i przyznawania dotacji są z każdą kolejną perspektywą coraz bardziej zależne od sprawności w ich zdobywaniu i rozliczaniu.

W tekście Czy organizacje zawodzą? Grantoza spowodowała erozję sektora, opublikowanym w 2019 roku w Portalu organizacji pozarządowych, antropolożka kultury Nina Gałuszka wśród bolączek, które zmieniają rzeczywistość trzeciego sektora, wyliczała:
• przywiązanie „doświadczenia” do podmiotów zdobywających środki, a nie do ekspertów, którym organizacje pragnęłyby powierzyć realizację zadań,
• domknięcie wymogów merytorycznych i zakresu zadań, które mogą być realizowane w ramach dotacji (a w konsekwencji ograniczenie roli eksperckiej podmiotów ubiegających się o dotacje),
• konieczność konstruowania sztucznych partnerstw w miejsce organicznych,
• zastępowanie przez techniczne parametry w mechanizmach ewaluacji niemierzalnej rzeczywistej zmiany społecznej.

Uwagi te odnosiły się wówczas przede wszystkim do dotacji unijnych w relacji do celów, jakie wytyczają sobie organizacje pozarządowe, wydaje się jednak, że dziś bardzo dobrze można zastosować je również do rzeczywistości podmiotów działających w polu sztuki współczesnej, w tym również publicznych instytucji. Z roku na rok oczekuje się od nich wszak coraz większej sprawności, która wyraża się przez bilansowanie swoich budżetów w licznych współpracach, synergiach programowych i promocyjnych. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie brak alternatywy. Zależność od mechanizmów sieciujących i grantowych często ogranicza instytucjom możliwość autonomicznego decydowania o wsparciu niszowych i słabych głosów w polu sztuki, które nie wpisują się w strategie projektowane w skali makro. Nieliczne też mogą pozwolić sobie na formułowanie pomniejszych oddolnych dyskursów, które naturalnie odzwierciedlają lokalne emocje i sprzeczność perspektyw, a także naturalną wielokierunkowość i różnorodność formalną.

W tym momencie słyszę w głowie głos, że brzmię tutaj dziadersko. Być może część z tych uwag to jedynie forma odreagowania listopadowego stresu związanego z intensywnym wnioskowaniem i raportowaniem. Nowe ekscytujące relacje, które kryją się za tym, co robiłam przez cały rok i co wkrótce przede mną, okupione są miesiącem nudnego owijania treści w papierki, powodzią pobożnych życzeń i wymuszonej afirmacji. Podczas gdy praca nad wydarzeniami to przecież – tylko i aż – spotkania z innymi ludźmi i nie zawsze musi nam być z nimi po drodze. Dla psychicznej równowagi dobrze sobie w końcu ponarzekać (czy są już studia na temat pozytywnego wpływu marudzenia na dobrostan emocjonalny?) i powspominać czasy, kiedy spotkania nie miały charakteru aranżowanego małżeństwa, a były tym, czym są – wspaniałą możliwością rozmowy, czasem pełnej kąśliwych docinków i żarliwych dyskusji. Kto wie, może nawet kłótni?

Tekst: Anka Mituś