Trwająca do 14 stycznia wystawa „THIRD SKIN” stwarza jedyną w swoim rodzaju okazję do kontaktu z dziełami pochodzącymi z kolekcji Sammlung Hoffmann i Schenkung Sammlung Hoffmann. Jak wskazuje tytuł ekspozycji prezentowanej w OP ENHEIM, dotyka ona tematów związanych z cielesnością, czego dopełnienie stanowi bogaty program wydarzeń towarzyszących. Jednym z nich stała się kolacja performatywna „Granice::Wina | Taste, please and suffer” zainicjowana przez uznaną performerkę Monikę Konieczną. Artystka w towarzystwie Sandry Kromer-Gorzelewskiej, Moniki Rosteckiej oraz Performatywnego Klubu Badawczego Akademia Sztuk Pięknych im. Eugeniusza Gepperta we Wrocławiu (Barbara Kozik, Delfina Dolińska, Aleksandra Suliga, Nadia Tucholska, Izabella Kryla i Julia Wiatrowska) wykreowała dla publiczności oniryczną ucztę zmysłów.

Maria Majchrowska: Kolacja performatywna „Granice::Wina | Taste, please and suffer”, która w ramach trwającej wystawy „THIRD SKIN” odbyła się we wrocławskim OP ENHEIM, stanowiła dla publiczności zaproszenie do aktu twórczego. Czym się kierowałaś, planując to wydarzenie?
Monika Konieczna: Na pewno pierwszym impulsem była wystawa „THIRD SKIN” i próba przypomnienia sobie wrażeń z nią związanych. Śladu, który we mnie pozostał. Musiałam przypomnieć sobie pracę Vanessy Beecroft, która miała w sobie niejednoznaczny gest. Zarówno ta praca, jak i tytuł wystawy zaprzęgły mnie do dyskusji i refleksji. Pamiętam rozmyślania nad słowem „wina”. Kreowanie przestrzeni odczuć, ale także przestrzeni dyskomfortu, który może być drażniący, nieokreślony. Zaczęły otwierać się we mnie przestrzenie możliwości subtelnego odczytywania. Nigdy nie chodziło mi o nachalną prowokację, ale bardziej o poziom konfrontacji z samym sobą. Zawsze myślałam, że jeśli ktoś staje do konfrontacji, może zostać wtajemniczony do kolejnego kręgu znaczeń. Odkrywać kolejne elementy układanki. Bardzo ważne jest dla mnie budowanie zarówno obrazu, jak i struktury, która przygotowana jest na działanie przypadku – coś, czego nie da się przewidzieć. Wyjątkowo jednak wydaje mi się, że ten performans był przygotowany w strukturze. Być może dlatego, że pierwszy raz działałam z tak dużą grupą. Szczególnie mam tu na myśli młode performerki, studentki Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Były bardzo zaintrygowane i chciały dużo wiedzieć. Kiedy słyszałam samą siebie i odpowiadałam na ich pytania, dowiadywałam się o tym, jaką przestrzeń chciałabym kreować. Chcę im bardzo podziękować za tę aktywną radosną energię i zapał do odnalezienia się w obrazie. Barbara Kozik, Delfina Dolińska, Aleksandra Suliga, Nadia Tucholska, Izabella Kryla, Julia Wiatrowska. Dziękuję!

W jaki sposób możemy odczytywać role, w jakie wchodziły artystki uczestniczące w wydarzeniu tak mocno wypełnionym symboliką kobiecą?
To, że w wydarzeniu wezmą udział same kobiety, nie było przeze mnie od razu określone. Jednak w pewnym momencie bardzo wyraźny stał się trop układów, które tworzyła Vanessa Beecroft. Mam na myśli oczekiwania dotyczące wydarzenia wizualnego podszytego pewną zmysłowością. Intrygowała mnie trójka. Trzy różne Vanessy. Myśląc o jedzeniu, zobaczyłam obraz kobiety karmiącej piersią. Tą intymną sytuacją podzieliła się z nami Sandra Kromer-Gorzelewska, na co dzień instruktorka tańca i pływania, aktorka we Wrocławskim Teatrze Pantomimy, mama małej Alicji, która razem z nami brała udział w performansie. To była niezwykła emanacja bardzo pięknego układu oddziaływania matki i dziecka karmionego. Mam wrażenie, że one świeciły błogością. Pierwotność, cielesność i organiczność tej sytuacji była rozbrajająca. Sam bardzo szybko pojawił się także aspekt osoby tańczącej przy stole do pewnego rodzaju budowania i rozładowywania napięcia. Czasem przy stołach rodzinnych odczuwamy zmęczenie. Nie wiadomo, skąd się ono bierze. Wszyscy są mili, ale podskórnie pewne guziki są naciskane. Myślę, że w każdej rodzinie jest osoba, która posiada taką wrażliwość, a także umiejętność transformacji, którą chciałam pokazać przez taniec. Tutaj pojawiła się Monika Rostecka, aktorka we Wrocławskim Teatrze Pantomimy, choreografka. Znam Monikę od wielu lat i doceniam jej zdolności transformowania tematów przez ruch i taniec, coś, co może rozegrać się tylko poza słowami. Podjęte tematy również były sugerujące. Pierwszymi stały się wina i wstyd, które są widoczne niemal w każdej rodzinie. Tajemnica czy irracjonalne poczucie winy, bo ktoś jest za coś odpowiedzialny, ale nie wiadomo kto. Celowo uruchomiłam potencje znaczeń przez dobór słów. Później były ból i gniew. A następnie przyjemność i rozładowanie. Publiczność odpowiadała. Rozładowanie nastąpiło i wspólny taniec był autentyczny. Byłam przejęta, że uczestnicy dali się temu prowadzić. Bardzo ważnym aspektem było także wrażenie tajnego stowarzyszenia kobiet. A moją rolą była Vanessa ceremonialna. Wchodziła w grę uległości i dominacji. Dawała się prowadzić, ale wiele osób odebrało ją jako królową. Ani razu nie nazwałam swojej postaci w ten sposób, jednak performerki same weszły w tą strukturę i świetnie się przy tym bawiły. Naprawdę były bardzo oddane, jak w tajnym stowarzyszeniu, w którym są stopnie wtajemniczania. Brałyśmy udział w strukturze uległości i dominacji, nie z poziomu przemocy, ale z poziomu gry.

Powiedziałaś, że „performans jest jak malowanie obrazu w przestrzeni, którego kolejnym ważnym wymiarem jest czas, czynnik generujący zmianę”. Czego jeszcze możemy nauczyć się ze sztuki performansu?
Myślę, że to, czego możemy się nauczyć, wziąć do naszego życia, to jest totalna obecność. Bycie „tu i teraz”. Jeśli chcemy w tym uczestniczyć, musimy być obecni. Uczestnictwo wymagane jest w każdej przestrzeni ekspresji sztuk. Twórca musi mieć zgodę na to, co może się wydarzyć. Powinien także pozostawić oczekiwania wobec zbudowanego obrazu. Na koniec performansu podszedł do mnie pewien mężczyzna i poprosił, żebym siłowała się z nim na rękę. Powiedział: „Byłaś taka mocna, rządziłaś wszystkim, a nie chcesz mocno ścisnąć mojej ręki?”. Było to dla mnie ciekawe, że moja osoba przyciągnęła taką projekcję. Ludzie czują, że wiedzą, co się dzieje, kiedy mają jednoznacznie określone postaci. Ja dążyłam zarówno do przekraczania, jak i do burzenia iluzji. W moim wewnętrznym azymucie dużo bardziej nagradzane jest bycie w tle. Bycie pokornym. Bycie dla innych. Noszę w sobie obraz kobiety niewidocznej, a tutaj stałam się bardzo widoczna. Stanęłam do figur, z którymi wiem, że będę musiała się wewnętrznie rozliczać. Pytać, czy mogę do nich stanąć. Nawet jeśli jest to tylko gra. To, co jest dla mnie najtrudniejsze, to to, czy sprostam oczekiwaniom publiczności. Tutaj czułam, że nie ma to znaczenia. Pozwoliłam obrazowi istnieć. Zaufać temu, że proces idzie we właściwym kierunku. W takim, w jakim ma się ujawnić. Staram się wykazywać czujność na odpowiednią strukturę, która może to umożliwić. Skoro ja mogę się tego nauczyć, myślę, że publiczność także.

Czy mogłabyś opowiedzieć o aspekcie ceremonialnym zawartym w przygotowanym przez ciebie performansie?
Pojawiały się tutaj aspekty odnoszące się do ceremonii religijnych. Gesty z pogranicza symboliki szamańskiej. Czułam, że otwieram wydarzenie na pamiątkę osób, które mieszkały w tej kamienicy. Rozkropiłam wino w obie strony dookoła siebie. Wymiar ceremonii ma dla mnie bardzo duże znaczenie. Uwolniłam się od niego w aspekcie życiowym, ale pozostawiłam w przestrzeni sztuki. Bardzo często performans staje się dla mnie rytuałem pewnej zmiany. Dźwięki przywoływania. Dźwięki dzwonka. Publiczność została wtajemniczona, aby zasiąść do stołu. Wcześniej była dokonywana ablucja. Symboliczny wymiar obmycia dłoni przed rozpoczęciem uczty. Panowała cisza. Ten wymiar ceremonii był poza słowami, które padały bardzo oszczędnie. Przy stole można przecież mówić, a jednak cały czas wyczuwało się napięcie. Oczekiwanie na to, co ma się wydarzyć. Publiczność była wdrażana w nazywanie przestrzeni, jej sakralizację, to wtedy wytwarzało się pewnego rodzaju oczekiwanie. Myślę, że to też jest spójne ze sztuką Vanessy Beecroft.

A w jaki sposób twórczość Vanessy Beecroft wpłynęła na podejmowane przez ciebie działania performatywne?
Zobaczyłam wiele podejmowanych kwestii, które były nam wspólne. Chociażby malarski wymiar wydarzenia. Ona wpłynęła na to, żeby stworzyć obraz wizualny, w którym działałoby wiele kobiet, wobec których namnożone są pewne oczekiwania, ale też zbudowana jest tajemnicza więź. Istotne było też powstanie struktury, która pozwoliłaby na to, co mogłoby się wytworzyć. Doszło do konfrontacji, wprowadzenia uczestników w obraz, którego stawali się częścią. Budowanie granicy przez jedzenie, ale też dotykanie kontekstów dostępności, niewygody. Nie było talerzy i sztućców. To, w jaki sposób na stole o długości siedmiu metrów rozłożone było pożywienie. Góry jedzenia, do których dojście wiązało się z przekroczeniem strefy komfortu. Tym samym pokazywało to rozłożenie zasobów na świecie, ale także naturalne granice. Góry, jakie się piętrzą. Niektórych potraw było więcej, a innych bardzo mało. Punkt wyjścia stanowiło budowanie obrazu przez Vanessę.

 

Powiedziałaś, że cykliczność obserwowana w naturze od lat stanowi dla ciebie źródło inspiracji. Jaki aspekt przyrody ulegającej przemianom jest dla ciebie szczególnie atrakcyjny?
Na pewno aspekt rozkładu – obumierania i wzrostu. Cykl życia-śmierci-życia. Jest to trochę jak zaklinanie dla samej siebie, aby oswoić śmierć. A także wyjście ze sfery umysłu, który chce wszystko kontrolować i sprawia, że cierpimy. Natura pokazuje nam, że nie można z tym dyskutować. Jesteśmy częścią odwiecznego cyklu. Jesteśmy tu na jakiś czas. Wierzę, że przechodzimy w kolejną formę. Nie wiem, w jaką. Ale kiedy zaufamy temu, co organiczne, temu, co ulega transformacjom, jesteśmy połączeni z kosmiczną siłą, która trwa od miliardów lat. Pulsuje momentami obumierania, na które nie chcemy patrzeć. Z tych momentów powstaje coś, co wzrasta i jest nieskończone. Cały czas istniejemy w tym cyklu przemian. Zgoda na śmierć sprawia, że możemy żyć w pełni. Mimo że dużo mnie to kosztuje, chcę tego dotknąć i to przetworzyć.

 

Prowadząc działania performatywne, do których zapraszasz publiczność, obserwujesz różne reakcje i poziomy otwartości. Czy bywasz zaskoczona zachowaniem widzów?
Jest to ciekawe, bo tryb bycia w performansie uaktywnia we mnie kogoś czy coś, co wychodzi coraz bardziej poza sferę oczekiwań. Bardzo mnie to cieszy. Czuję, że staje się tym, co się dzieje. Mam na myśli moment skoku, od którego nie mogę uciec. Ja nie jestem zwierzęciem scenicznym i bywa to dla mnie wyzwaniem. Stawanie przed publicznością jest jak skok do wody z dużej wysokości. Tutaj robię to symbolicznie. Skaczę i czuję, że stapiam się z tym obrazem. Staję się nim. Podobne odczucia mam, kiedy maluję na płótnie. Muszę totalnie wyciszyć kontrolujące treści i zaufać temu, co się dzieje w tym momencie. A moment oczekiwania, zaskoczenia… Pewnie byłabym zaskoczona, gdyby doszło do skrajnych zachowań, ale nigdy nie dochodzi. Zwykle odczuwam radość z tego, że mogłam czegoś dotknąć, że ktoś pytał „dlaczego”, że ktoś to rozszyfrował.

Jakie elementy sztuki performatywnej wydają ci się najbardziej istotne?

Przekraczanie. Zaufanie procesowi. I moment, w którym okazuje się, że wszystko idealnie się układa. Zawsze tego doświadczam. Kiedy dzieje się proces, to dzieje się tak, jak ma się dziać. Często otwierają się nieoczekiwane przestrzenie. Tutaj towarzyszyła mi bardzo duża grupa, której chciałabym serdecznie podziękować. Anna Komsta, która przygotowała te wspaniałe potrawy. Mariusz Sibila, który stworzył bardzo ważną warstwę dźwiękową zasilając poziom kontekstów otwierających skojarzenia. Cały zespół OP ENHEIM: Kama Wróbel, Barbara Celebucka, Maria Majchrowska i Natalia Budzińska. Otworzyło się zaufanie i pewnego rodzaju rezonans, przepływ. Piękne istoty brały udział w powstawaniu tego wydarzenia. Czułam zaufanie do tego procesu, a później już tego, co się zadziewa na wielu warstwach. Tych warstw było naprawdę sporo, które mimo bardzo wyraźnej struktury miały pole dla czegoś nieoczekiwanego. Na pewno wielu rzeczy się nie dowiem, co się zadziało dla kogo. Ale tak jest chyba w każdej przestrzeni sztuki.

Wywiad przeprowadziła Maria Majchrowska

Zdjęcia: Dzikie Studio