Trzcina jest dla nich impulsem do wspólnej pracy i procesu badawczego. Traktując ją jako przewodniczkę przy różnych swoich działaniach, przyglądają się znaczeniom, które niesie. Swoimi myślami wymieniają się w listach.

Kasiu! 

Powiedz mi, czy masz tak jak ja, że kiedy jedziesz przez miasto, to widzisz dystopie? Są takie dni, kiedy widzę miasto takim, jakim jest: zanieczyszczonym, wysuszonym i wyjałowionym krajobrazem, który jest kształtowany przez dziką urbanizację, nierówności ekonomiczne i społeczne, agresywny marketing i pośpiech osób w nim zanurzonym. Jeśli myślę o trzcinie, to właśnie ciekawi mnie jej miejsce w takim dystopijnym, ludzkim krajobrazie – co może nam powiedzieć o nas samych i naszych relacjach z więcej-niż-ludzkim?

Krysiu!

Gdy widzę w mieście trzcinę, to ma ona na mnie działanie raczej uspokajające – patrzę na jej odporne ciało, wyobrażam sobie jej silne niewidoczne kłącze i pracę, którą ta dzielna roślina wykonuje dla dobra nas wszystkich. Trzcina czyści nas z naszych nieczystości, a nawet z dystopijnego nastroju, który sami wytwarzamy. Ma takie fizyczne możliwości. Tam, gdzie jest trzcina, tam jest woda, ale także bogate sąsiedztwo innych roślin i zwierząt. Powiedz, co Tobie trzcina mówi o nas samych? I jak rozumieć wyrażenie „więcej-niż-ludzkie”?

Trzcina jest dla mnie naszą towarzyszką w tej dystopii. Mam na myśli to, że tak dobrze znosi zanieczyszczenia, kumulując metale ciężkie w swoim kłączu, że swoim bujnym wzrostem potrafi przejadać spływające z pól nawozy. Że wciska się w każdy możliwy kawałek, wilgotne zagłębienie nawet we wnętrzu miasta. To, że występuje na całym świecie, na wszystkich kontynentach – tak jak my kolonizuje planetę. Wydaje mi się przez to podobna do ludzi w ich niepohamowanym wzroście i plastyczności adaptacyjnej.

A jednocześnie rozumiem Twoje odczucia co do jej kojących właściwości, bo ona jednak przynależy do świata więcej-niż-ludzkiego. Jeśli chodzi o ten termin, to sama nie wiem, czy jestem jego fanką, jednak z braku lepszego często go używam. Widzę w tym określeniu wezwanie do skromności – chodzi nie tylko o to, że kategoria ludzka mieści się w obrębie większego zbioru. Chodzi także o to, że jesteśmy tylko małą, nieznaczącą częścią tego zbioru. Cały czas trochę czekam, żeby powstało w języku polskim zgrabniejsze określenie.

Napisałam to dość luźno, ale pociąga mnie to. Mam fantazję o wielkim trzcinowisku jako sanatorium. Punkt wyjścia, wiadomo – ludzki. Szum trzcin ma na nas doskonałe działanie. Pamiętasz? Opowiadałam ci o szwedzkich eksperymentach. Ludzi w kryzysie psychicznym eksponowano na dźwiękowe działanie trzcinowisk, podobno to działa właśnie kojąco, zaraz tego poszukam. Znam to z doświadczenia. Jest takie miejsce, do którego zabieram ludzi. To dawne starorzecze na polach [chodzi o Wrocławskie Pola Irygacyjne, czyli dawną naturalną oczyszczalnię ścieków, która dziś, w stanie spoczynku, jest podmokłą łąką i olbrzymim obszarem naturalnej sukcesji oraz przykładem naturokultury]. Dziś porośnięte trzcinami. W jego ciele jest ścieżka, w pewnym miejscu zakręca i jest bardzo ciekawie akustycznie. Siadamy tam przy odpowiednich warunkach atmosferycznych – musi być wietrzyk. I słuchamy. Lubię to robić sama, ale lubię to robić także ludźmi, bo mało mamy takich okazji, żeby sobie posiedzieć w milczeniu razem. Ale i psy jakoś tam łagodnieją i to punkt wyjścia, by fantazjować o międzygatunkowym sanatorium. Bo nie chodzi o nas, nasze psy, lecz o coś więcej. Gdzieś ten świat więcej-niż-ludzki objawia mi się właśnie tam, w trzcinowisku.

Tak, bycie w trzcinowisku to takie doświadczenie holistyczne – obejmuje całe ciało z jego wszystkimi zmysłami. Zwłaszcza w wietrzny dzień! Ja też bardzo lubię wejść w trzcinową gęstwinę, usiąść na jakiejś suchej górce i zamknąć oczy. Wizualnie jest to również ciekawe doświadczenie, dla mnie niezwykle kojące. Bo z jednej strony wszystko jest monochromatyczne i wyciszające, ale z drugiej strony jest tam bardzo dużo do obserwowania – liście i kłosy, pająki, mrówki, ptaki przelatujące nad głową, woda chlupocząca pod nogami… Wydaje mi się, że ważna jest też skala trzciny w odniesieniu do naszych ludzkich ciał. To, że trzcina potrafi nas przerosnąć, daje mi poczucie otulenia i bezpieczeństwa. Ciekawa jestem, jak wyglądały takie sesje sanatoryjne w tym projekcie, o którym wspominasz. Wiesz coś więcej, jak to w praktyce wyglądało?

Szukam od paru dni tych badań i tracę pewność, czy nie wymyśliłam ich sobie. Znalazłam wiele innych, ale te, które ostatnio czytałam, nie uwzględniają trzcin, tylko szeleszczące drzewa. Wertuję materiały o relacji ciała ludzkiego i dźwięków. Wychodzi na to, że interesuje nas bardziej to, jak negatywnie wpływa na nas otoczenie dźwiękowe: samochody czy – ogólnie – buczenie miasta. A trudniej zbadać coś, co nas koi. I jak to się dzieje, że nas koi. Ale cudownie byłoby uczestniczyć w takich badaniach! Albo chociaż poznać ich wyniki. Może to nie jest uniwersalne doświadczenie, ale na pewno to działa na wybrane jednostki. Pamiętam spacer z Dominiką Kulczyńską, artystką i projektantką pracującą w medium ceramiki. Zabrałam ją na pola z myślą o tym, że przygotuje makietę pól zrobioną z ziemi i w ten sposób opowiemy o historii tego miejsca, z perspektywy gleby. Pamiętam, że to Dominika pierwsza zwróciła mi na to uwagę: szuwary, łąki to jakby miękkie, otulające kołdry. Wracałyśmy pociągiem i już samo obserwowanie tego łagodnego krajobrazu, ciągnącego się przez dwie kolejowe stacje, rozluźniało nam mięśnie na twarzy. Potem Dominika zrobiła rzeczywiście makietę pól, ale w formie pikowanej kołderki, na której mogły polegiwać osoby odwiedzające wystawę [chodzi o wystawę Pole regeneracji w galerii Dizajn BWA Wrocław w 2021 roku, prezentującą prace, słuchowisko, zapachy i obiekty powstałe podczas aktywności plenerowych].

Takich spotkań i nasłuchiwań w trzcinowiskach miałam więcej i zdaje się, że to działa na tych, którzy potrzebują emocjonalnego wytchnienia. Ale gdy myślę o międzygatunkowym sanatorium na polach, to wcale nie chodzi mi o to, by tylko eksponować ludzi na szum trzciny, choć to prawdopodobnie najprostsza i całkiem skuteczna forma rehabilitacji. Przynajmniej nie tylko. Idea tego hipotetycznego sanatorium polega na tym, że podpinamy się pod coś, co jest bardziej rozległe od nas, co można nazwać siecią życia lub właśnie wspólnotą większą niż ludzka. To bardzo subtelne i niezbyt trwałe uczucie, przynajmniej w moim doświadczeniu. Ale jest. I można też na to spojrzeć tak: pola z ich trzcinowiskami działają regenerująco na człowieka, lecz również trzcinowiska regenerują cały ten obszar, ze względu na właściwości oczyszczające tych roślinnych zbiorowisk. I w ten sposób to, co tworzy warunki regeneracji, jednocześnie jest częścią tego procesu i jego beneficjentem.

Tak jakoś kierują się moje myśli w stronę ciała zbiorowego jako idei, którą mogłybyśmy zaproponować osobom ludzkim, często afirmującym swoją jednostkowość. Co Ty na to?

Doskonale rozumiem, co masz na myśli! A właściwie powinnam powiedzieć: doskonale to czuję. Bo właśnie wydaje mi się, że to jest jakieś takie ucieleśnione doświadczenie, które niekoniecznie osadzone jest w rozumowym pojęciu. Ty, jako filozofka, pewnie umiesz to lepiej opisać, nazwać. Ja się poruszam po tym intuicyjnie, starając się słuchać, co do mnie mówi moje ciało. Materializacją tej idei ciała zbiorowego jest dla mnie trzcinowe kłącze, które jest splątane, pełzające, żywotne, nieuchwytne. Jest nieme i ukryte pod powierzchnią, a jednocześnie spaja trzcinowisko w jedno. Pamiętasz to kłącze, które wykopaliście z Piotrkiem z Ptasiego Raju?

To było dla mnie krwawe doświadczenie. Był taki koncept, by na wystawie, w której brałyśmy udział, pokazać całą trzcinę, wraz z fragmentem kłącza [Miękisz i Małżowina – dwugłos z publicznością i trzcinowiskiem, praca z Piotrem Blajerskim w ramach programu „Zoepolis – Woda” na Wyspie Sobieszewskiej]. Pamiętam, że je dosłownie wykroiłam i wyrwałam z reszty trzcinowego ciała. Robiłam sobie potem z tego wyrzuty. Bo to było agresywne działanie z naszej strony, które jednocześnie pokazało naszą słabość i tę niesamowitą siłę kłącza. Fragment, który udało mi się pozyskać, przekazałam Tobie.

W końcu nie użyłyśmy go na wystawie. Wyglądało jak kupka nieszczęścia, zawinęłam je w folię i zabrałam ze sobą do Warszawy. W pracowni włożyłam je do akwarium z wodą i zaczęłam je obserwować. W wodzie nagle ujawniła się struktura tego kłącza – poprzeczna gładka łodyga, która się rozgałęzia i otulona jest kłębowiskiem korzeni. Po kilku dniach z międzywęźli zaczęły wyrastać maleńkie pączki, które z czasem rozwinęły się w soczyście zielone pędy. Byłam pod wrażeniem ogromnej żywotności tego kłącza, które przecież pocięte szpadlem i przewożone w foliowej torebce miało bardzo trudne warunki. Zaczęłam je rysować. Traktowałam to jako pretekst do uważnego przyglądania się i jakieś takiej medytacji. Rzeczywiście, z czasem zaczęłam zauważać coraz więcej szczegółów. Także różnych rozwielitek i innych mikrożyjątek, które razem z trzciną przywiozłam do mojej pracowni. Rozpoznawałam konkretne rozgałęzienia i międzywęźla. Wiesz, jeszcze wracając do tego poczucia dystopii i przebodźcowania. Wydaje mi się, że to skupienie na szczególe daje od tego wytchnienie. Dla mnie obserwowanie najmniejszych rozgałęzień kłącza czy włosków u nasady liścia daje mi dużo ukojenia. Wychodzi się wtedy z tej skali makro i nurkuje się w głąb, zatraca się granice.

Pewnego razu w pęknięciu skórki kłącza zobaczyłam mały biały kożuszek. Zrozumiałam, że to grzybnia, która zaczęła rosnąć w skaleczeniu, które powstało przy wyrywaniu kłącza z trzcinowiska. W kolejnych tygodniach obserwowałam obumieranie trzciny. Podejmowałam różne próby ratowania kłącza, które spełzły na niczym. Patrząc na ten proces, zastanawiałam się ciągle, na czym polega możliwość poznania, zbliżenia się do innego gatunku, innej niż ludzka formy życia. Nie mając tego kłącza, nie rozumiałabym zbyt dobrze, w jaki sposób ono wzrasta. Z drugiej strony było to brutalne i ekstraktywistyczne. I tu robię taką pętle do tego, że mam poczucie, że słuchanie jest czymś więcej niż tylko prostą formą rehabilitacji. To jest też sposób na uruchomienie innych sposobów odczuwania. Ułatwia przesunięcie uwagi z tego, co dominujące, na to, co nam zwykle umyka. Piszę dość chaotycznie, ale miałam dziś długi, bardzo stymulujący dzień. Trudno mi teraz oderwać się od fantazji na temat wiszącego w powietrzu hamaka i ciepłego śpiwora, które rozkładam wśród trzcin i pozwalam się otulić ich szumowi.

Długo nie pisałyśmy, ale przez te dni czułam Twoją obecność. Jakbyś była, lecz nie musiałybyśmy gadać. Może odbierasz ciszę z mojej strony inaczej, ale chodzi mi o ten rodzaj współbycia, w którym jakoś inaczej rozkłada się energia, nie ma rozmowy, jest trwanie. Praktykuję tę osobliwą bliskość w chwilach stresu i przebodźcowania, oczywiście w myślach. I tylko zapominam dawać znać, że jestem, choć milczę. W koncepcie słuchania przestrzeni najbardziej przekonuje mnie fakt, że się przestaje gadać. Nie wytwarza się żadnych bodźców, nie zamiera, tylko właśnie trwa. Bo słuchanie uruchamia stan trwania. Chyba już o tym pisałam, że mało mamy możliwości, by tak wspólnie zamilknąć, większość praktyk społecznych opiera się jednak na gadaniu. I to jest właśnie to, co lubię w spacerach dźwiękowych – to wspólne trwanie. Masz ludzi wokół siebie, każdy jest zasłuchany w coś innego, lecz wiele wrażeń akustycznych jest wspólnych. I przez to kolektywne słuchanie wytwarza się rodzaj tymczasowej wspólnoty. Metaforycznie – powstaje ciało pozbawione jednostkowych granic. Fajnie też słuchać wspólnie z innymi zwierzętami, wtedy od razu zmienia się relacja władzy, która najczęściej zanika. Takie mam dziś przemyślenia. Mam nadzieję, że nie brzmi to zbyt dziwacznie. A jeśli brzmi, to cóż, dziwaczna perspektywa jest nie mniej ważna.

No coś Ty! Przecież dziwaczna perspektywa jest znacznie ważniejsza i ciekawsza. Ja się dziś rano obudziłam z nową energią i powiem Ci, że mam ogromną nadzieję, że to wszystko brzmi dziwacznie. Nie wiem, czy piszemy listy miłosne do siebie, czy do trzciny, a może właśnie jedno i drugie? Bardzo ciekawe jest to, co piszesz o braku praktyk społecznych opartych nie na stymulacji tylko na odbiorze. Wydaje mi się, to jakoś niesamowicie trafne i ważne. Rozwijaniem takich praktyk może być właśnie międzygatunkowe sanatorium, prawda? Słuchanie trzcinowiska razem z pająkiem bagnikiem przybrzeżnym. Mama pajęczyca wspina się na trzcinę i buduje na niej kokon, w którym przez tydzień rosną małe bagniki. Może właśnie spędzenie tego czasu na trzcinowisku i bycie tam razem z rosnącymi bagnikami jest nie tylko najprostszą, ale także najbardziej radykalną formą pielęgnowania relacji międzygatunkowych? Na naszych spacerach na Zakolu [Grupa Zakole to kolektyw związany z Zakolem Wawerskim – mokradłem położonym w centrum Warszawy. Grupa zajmuje się poszukiwaniem sposobów opowiadania i doświadczania tego typu siedlisk oraz przybliżania perspektywy współtworzących je istot. Zakole działa na przecięciu sztuki, nauki, edukacji i aktywizmu (zakole.pl)] często robimy takie ćwiczenie, które nazywamy sześcianem uwagi. To jest metoda zaproponowana przez artystkę Zuzę Koftę i biologa Igora Siedleckiego w czasie ich wspólnego bagiennego spaceru medytacyjno-bezkręgowcowego. Inspiracją do sześcianu uwagi jest metoda terenowego zbierania danych naukowych. Polega to na tym, że przez dziesięć minut obserwujesz wybrany przez siebie sześcian przestrzeni. Najpierw wyobrażasz sobie jego granice – ma być niezbyt duży, taki, żeby kucnąć i móc objąć go spojrzeniem. Potem przyglądasz się jego różnym elementom. Po tych dziesięciu minutach osoby łączą się w pary, by pokazać sobie obserwowane miejsce i opowiedzieć o tym, czego doświadczyły. To zaskakujące, jak dużo się w tym czasie dzieje. Bagno jest tak bogatym siedliskiem, że zawsze coś gdzieś pełznie, coś drży, rusza się, mieni, nawet na malutkim skrawku terenu. Im bardziej uspokajasz uwagę, tym więcej szczegółów dostrzegasz. Dzieląc się tymi obserwacjami, opowiadasz pośrednio także o sobie, jakie myśli tobą kierowały, co zwracało twoją uwagę, emocje. Niesamowite jest dla mnie to, jaka miła mała intymność buduje się między ludźmi uczestniczącymi w tym ćwiczeniu [zakole.pl/?s=Igor+Siedlecki#464].

Mam nadzieję, że uda się nasza marcowa ekspedycja na Zakole. Mam z nim tak, jak z przyjaciółmi przyjaciół. Chodzi o ten rodzaj bliskości, znajomości, który nie opiera się na bezpośrednim kontakcie, ale w zapośredniczeniu – w historiach, które się słyszało, i w wyobrażeniu, które się w ten sposób tworzy w naszych głowach.

Pogadajmy jeszcze o trzcinie i kulturze materialnej, bo to jest jakiś jakiś duży, ciekawy wątek.

Nie wydaje Ci się, że takie praktyki oparte na wspólnym trwaniu były obecne i o nich zapomnieliśmy, traktując je jako niepotrzebny relikt minionych czasów? Pomyśl o tych wszystkich sposobach wytwarzania kultury materialnej. Na przykład zbieranie trzciny i wspólne układanie z nich strzechy na dachach, wyplatanie płotów. Podstawą takiej praktyki jest nie tylko głęboka znajomość ekosystemu – tego, jak się zmieniają rośliny, kiedy wzrastają, kiedy są elastyczne, jak należy je suszyć i wiązać – ale także po prostu wspólnie spędzony czas w określonej przestrzeni. Czas, który jest określany dotykaniem, ruchem ciał ludzkich względem ciał roślinnych, a niekoniecznie rozmową. Wydaje mi się z drugiej strony, że jest w tym ryzyko romantyzacji relacji z naturą i romantyzacji przeszłości. Również te nowe praktyki, osadzone w świecie współczesnym, wydają mi się takie ważne – budujące na tym, co minione, ale tworzące nowe sposoby wspólnotowej obecności w świecie. Miałam dziś bardzo mocne sny, wciąż nie mogę się z nich otrząsnąć i wrócić do świata materialnego. Idę zjeść śniadanie.

Znane są powszechnie praktyki budowlane – strzechy, wykorzystanie trzciny w konstrukcji ścian, ich izolacji. Co ciekawe, w tym podzielamy strategie ze zwierzętami, które również budują w podobnej logice gniazda i nory. Pamiętamy o naturalnych przydomowych oczyszczalniach ścieków czy wszelkiego rodzaju koszach, torbach, opakowaniach. Ale zaciekawił mnie ten japoński flecik. Opowiadałaś o nim podczas prezentacji dla naszych studentów [Krystyna Jędrzejewska-Szmek, Katarzyna Roj oraz Piotr Blajerski prowadzą w latach 2023–2024 roku na Akademii Sztuki w Szczecinie eksperymentalną pracownię gościnną poświęconej naturokulturze, projektowaniu przez zaniechanie oraz praktykom słuchania. Jej rezultatem będzie plener w wybranym siedlisku w Szczecinie wiosną 2024 roku]. Przypomnisz mi?

To hichiriki, szczególny rodzaj japońskiego flecika, w którym dźwięk wydobywany jest przez podwójny stroik zrobiony z trzciny. Ma on znaczenie rytualne, używany jest w szintoistycznych ceremoniach ślubnych. Flecik ten jest jednym z dwóch przewodnich instrumentów w muzyce gagaku – starożytnej japońskiej muzyce dworskiej wywodzącej się z VII wieku, która została wpisana na listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego ludzkości UNESCO. Brzmienie hichiriki jest podobno bardzo szczególne, przejmujące i to ono nadaje gagaku określony charakter. Stroiki do hichiriki robi się wyłącznie z trzcin rosnących na trzcinowisku nad rzeką Yodo, to one zapewniają pełne brzmienie instrumentu. Jednak istnienie tego trzcinowiska jest zagrożone przez urbanizację i regulację brzegów rzeki. Zanik tego siedliska będzie oznaczać także zniszczenie tradycji wykonywania hichiriki, a wraz z nim zniszczenie wyjątkowej kultury niematerialnej. Czy może być bardziej niesamowity przykład splotu tych wszystkich wątków, o których pisałyśmy?

 

Rozmawiały:

Katarzyna Roj – kuratorka, filozofka, przez wiele lat prowadziła program galerii Dizajn BWA Wrocław, w którym koncentrowała się na zagadnieniach nierównomiernie konsumpcji, projektowaniu dla środowiska, rezyliencji. Od 2020 roku obserwuje i zbiera wiedzę oraz doświadczenia ludzi związane z Wrocławskimi Polami Irygacyjnymi. Od 2023 roku zastępczyni dyrektora BWA Wrocław do spraw programu, edukacji i promocji.

Krystyna Jędrzejewska-Szmek – biolożka i artystka wizualna. Interesuje się powiązaniami i napięciami w relacjach międzygatunkowych. Jej praktyka jest oparta na badaniach, inspiruje się nauką, jednocześnie z nią polemizując. Członkini Grupy Zakole.

www.krystynaszmek.cargo.site

 

Trzcina pospolita (Phragmites australis), duża trawa o niejasnym pochodzeniu. Wszędobylska i ekspansywna. Rośnie na wszystkich kontynentach, związana jest z mokrymi siedliskami. Jej puste w środku źdźbło może osiągać wysokość 4 metrów. Wytwarza kłącze, które – zanurzone w wodzie lub glebie – stanowi spichlerz substancji decydujący o jej żywotności. Dobrze znosi falowanie wody, suszę i zalewanie. Kwitnie jesienią, tworząc wiechy składające się setek kłosków. Każdy kwiat jest hermafrodytą z jedną zalążnią, zapylany wiatrem. Owoce są lekkie, zaopatrzone w puch, rozsiewane przez wiatr.

 

Sen Krysi

Śniło mi się, że weszłam w gęste trzcinowisko. Moje stopy, a miałam je jednocześnie bose i bezpiecznie osłonięte kaloszami, zanurzyły się w grząskim gruncie. Czułam, że naciskam na podziemne roślinne ciało, a woda moczy moje palce u nóg. Ale bez tego niepokojącego poczucia przesiąkania… Moja skóra była nasączona i przyjemnie wilgotna. Czułam, że swoim ciałem wywieram nacisk i jestem zarazem niesamowicie lekka, jak rozedrgana pajęczyna. Nagle zaczęłam stawać się coraz bardziej przepuszczalna, mała i duża zarazem. Wędrowałam wzdłuż liścia, idąc ku łodydze. Przeszłam przez włoski w kącie liścia, jakbym przeciskała się przez gąszcz krzaków. U nasady liścia znalazłam małą kieszonkę, która była przytulnym schronieniem. Zamknęłam oczy i czułam kołysanie. Potem sen przewędrował w inne miejsce i czułam miłe pobudzenie. Leciałam nad wiechami trzcin i dawałam się im muskać. Nagle powiał mocny wiatr i sen się skończył.