Nie ma co ukrywać, że Luwr Abu Zabi jest częścią interesów politycznych, gospodarczych i militarnych łączących Zjednoczone Emiraty Arabskie i Francję. Marka narodowa, będąca oczkiem w głowie Francuzów, stała się kolejnym towarem luksusowym wypuszczonym w świat. Ale towarem, który ma przynieść zyski nie tylko jego „producentom”, lecz również nabywcom.

Wbrew powszechnej opinii, w myśl której instytucja miałaby funkcjonować na zasadzie oddziału, Luwr Abu Zabi jest niezależnym muzeum, niemającym żadnego administracyjnego związku z paryską instytucją. Mieszkańcy Zjednoczonych Emiratów Arabskich – oprócz tego, że włączyli kwestie kultury w szeroki zakres interesów międzynarodowych, co w oczach niektórych może być postrzegane jako art washing – postanowili wykorzystać fakt, że żyją w państwie nowym i zarazem nowoczesnym, raczej pozbawionym dóbr kultury materialnej w takiej liczbie, do jakiej nawykliśmy w naszym europocentrycznym świecie, a zatem mają możliwość stworzenia narracji kulturowej niemalże od zera.

„Co tam można zwiedzać? – pytali mnie znajomi, którzy usłyszeli, że wybieram się do Abu Zabi. – Przecież tam nie ma żadnych zabytków, tylko wieżowce”. W istocie, Zjednoczone Emiraty Arabskie czy – szerzej – państwa w regionie Zatoki Perskiej, które rozwinęły się głównie dzięki wydobyciu ropy w ciągu ostatnich lat, są przede wszystkim państwami nowoczesnymi (głównie wizualnie, technologicznie i biznesowo, bo niekoniecznie obyczajowo – w zachodnim rozumieniu tego słowa), które pozwalają sobie na śmiałe eksperymenty szczególnie w obszarze architektury. Można to widzieć jako przejaw megalomanii, tak silnie kojarzonej z szejkami, ich niewyobrażalnymi budżetami i w związku z tym nieograniczonymi możliwościami. Coś w tym jest, szczególnie jeśli zwrócimy uwagę na symbole architektury Abu Zabi, jak pałac prezydencki Qasr Al Watan – powstały w 2017 roku majestatyczny obiekt, złoty a nieskromny, chociaż nieprzekraczający granic dobrego smaku, w którym nie urzęduje na stałe żaden szejk. Pałac pełni wyłącznie funkcje reprezentacyjne, a także jest obiektem turystycznym.

Wracając do kwestii biznesu, którego elementem jest Luwr Abu Zabi, ta megalomania jest w zasadzie dwustronna, ponieważ w ten sposób można widzieć fakt, że Francja użyczyła za ogromne pieniądze (ponad miliard dolarów) swojej marki. Abu Zabi ma prawo korzystać z nazwy „Luwr” przez trzydzieści lat, a także wypożyczać dzieła z kilkunastu słynnych paryskich muzeów i instytucji kultury (między innymi Luwru czy Muzeum d’Orsay). Ten ruch ze strony Francji zresztą spotkał się z ogromną krytyką i został nazwany trwonieniem narodowego dziedzictwa artystycznego, do których marka najsłynniejszego muzeum świata niewątpliwie należy.

Trudno się z powyższym zarzutem nie zgodzić. Tym bardziej że cała sytuacja ma służy dosyć niezwykłemu zabiegowi, a mianowicie budowie nowej potęgi kulturalnej, jaką oficjalnie Zjednoczone Emiraty Arabskie chcą być w swoim regionie. To między innymi próba zabezpieczenia się na przyszłość – kraje, które wzbogaciły się gwałtownie na wydobyciu ropy naftowej, w pewnym momencie będą musiały zmierzyć się z jej brakiem, a zatem ich atrakcyjność nie może opierać się wyłącznie na tej gałęzi gospodarki. Inny „słynny” emirat, czyli Dubaj, jest rajem podatkowym oraz atrakcyjnym rynkiem nieruchomości, Abu Zabi ma być klejnotem kulturalnym.

I oczywiście istnieje szansa na to, że do Abu Zabi będą przybywać amatorzy turystyki muzealnej. Luwr mieści się na jednej z wysp – Saadiyat (wyspa szczęścia), która wbrew powtarzanym opiniom jest wyspą powstałą naturalnie. To jeden z piękniejszych obszarów miasta z ekskluzywnymi hotelami, wydmami oraz pocztówkowymi plażami, ale zagospodarowany (jeszcze) nieprzesadnie. Słowem – architektura nie przyćmiewa naturalnej atrakcyjności miejsca. Tam założono Cultural District, która w zamyśle ma być czymś na kształt Museuminsel w Berlinie: na jednym obszarze będzie można zwiedzać muzea (sztuki, historyczne, morskie) oraz świątynie różnych wyznań. I tu zaczyna się cała zabawa, która z pozoru brzmi całkiem sensownie: do zaprojektowania budynków zaproszono największe gwiazdy architektury na świecie, zdecydowanie dla majętnego organizatora sky is the limit. Luwr został zaprojektowany przez Jeana Nouvela, Muzeum Guggenheima – przez Franka O. Gehry’ego, Abu Dhabi Performing Arts Center to dzieło nieżyjącej już Zahy Hadid, a Muzeum Narodowe Szejka Zayeda stworzył sam Norman Foster. W tej chwili jedynym działającym muzeum jest Luwr, lecz pozostałe instytucje mają już taki kształt, który bez pudła pozwala rozpoznać, kto jest autorem projektu architektonicznego.

Abu Zabi jest rajem dla projektantów architektury, którzy mają niesamowite możliwości realizacji śmiałych projektów bez typowych „obciążeń”, poczynając od budżetów, a na wpisaniu się w zastaną architekturę i lokalną historię kończąc. Oczywiście to ostatnie to raczej wyzwanie niż problem, ale chodzi mi o uświadomienie, że pole działania jest zdecydowanie szersze niż w zatłoczonej Europie czy trochę mniej zatłoczonych Stanach Zjednoczonych. Nie da się przemilczeć również kwestii związanych z warunkami pracy robotników pracujących na budowie – są one bardzo trudne ze względu na panujące temperatury, ale przede wszystkim stanowią powód alarmów organizacji zajmujących się prawami człowieka. Luwr także nie uniknął kontrowersji z tym tematem związanych.

I właśnie z tego powodu w moją percepcję jako turystki jest wpisana ambiwalencja, która, nawiasem mówiąc, towarzyszyła mi przez cały pobyt w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Pozostając jednak przy temacie Luwru, to świadomość, że instytucja ta jest istotnym elementem systemowego art washingu, w którym złe petrodolary muszą stać się trochę dobre, stoi w sprzeczności z wrażeniem, jakie robi wizyta w muzeum. To miejsce jest bowiem naprawdę oszałamiające.

Nie będę przesadzać, jeżeli stwierdzę, że budynek Jeana Nouvela jest jednym z najpiękniejszych przykładów architektury współczesnej, jakie widziałam. Jego bryła jest realizacją minimalistyczną, a jednocześnie pełną niuansów. W skrócie można określić, że składa się z trzech elementów: budynków, kopuły oraz otaczającego i wnikającego w nią systemu wodnego. Pomieszczenia wystawiennicze, administracyjne, sklep muzealny, sale wykładowe mieszczą się w minimalistycznych białych budynkach, których kształt i układ był wzorowany na medynie, czyli starej dzielnicy arabskich miast (w Abu Zabi takiej dzielnicy, rzecz jasna, nie ma). Przekryte zostały gigantyczną kopułą, której ażur – także inspirowany arabską ornamentyką – przepuszcza światło, tworząc bardziej łaskawą termicznie przestrzeń, zacienioną, w której rzeczywiście można się zgubić jak na starym mieście w północnej Afryce. Muzeum otoczone jest wodą, która także wnika do wnętrza, między pomieszczenia – budynki muzealne, niezmiennie lazurową. Jean Nouvel jest jedną z gwiazd świata architektury, laureatem Nagrody Pritzkera (2008), nie trzeba go zatem przedstawiać. Przypomnę tylko, że jego dziełami są między innymi Institut du Monde Arabe w Paryżu, Filharmonia Paryska, Doha Tower w Katarze czy Musée du Quai Branly – Jacques Chirac w Paryżu.

Ideą nadrzędną kolekcji oraz narracji, za którą podąża widz muzeum, są tolerancja, akceptacja oraz integracja kultur świata – takie okrągłe zdania padają we wszelkich materiałach promujących muzeum. Tym bardziej niebywale to brzmi, jeżeli przypomnimy sobie dyskusje o muzealnym postkolonializmie, którego jedną z matek jest przecież Francja, a to między innymi z tego miejsca pochodzi gros zbiorów emirackiego muzeum. Ten wątek nie pojawia się jednak na ekspozycji, co więcej, fakt, że na terenach pustynnych w Zatoce Perskiej oglądamy dzieła Leonarda da Vinci, portret Marii Antoniny autorstwa Élisabeth Vigée Le Brun czy realizacje Keitha Haringa, każe raczej przecierać oczy ze zdumienia. Trochę niezręcznie się do tego przyznać, ale jako Europejka jestem jednak przyzwyczajona, że globalizacja i ogólnie wszystko, co obecne w dalekim świecie, „idzie do nas”. Tutaj konfrontujemy się z sytuacją, w której to kultura i sztuka reprezentujące wartości czy historię Starego Kontynentu zostały po prostu przeniesione, w pewien sposób zaanektowane i wyeksponowane. Oczywiście trzeba sobie uświadomić, że za te pomysły nie są odpowiedzialni wyłącznie Arabowie i nie jest to ich osobisty wymysł, żeby po prostu pokazać to, co europejskie. To, w jaki sposób merytorycznie funkcjonuje Luwr Abu Zabi, jest wynikiem współpracy Arabów i Francuzów, którzy – mówiąc wprost – przekazali gospodarzom swoje know-how. Rezultat jest zatem wypadkową współpracy, a nie dzieckiem jednego rodzica.

Ale zostawmy teorie i dyskusje za drzwiami, ponieważ w muzeum tego nie ma. Tu jest tylko sztuka i są teksty kultury – niejako na przekór wszystkiemu, bez hierarchii, do których tak bardzo przyzwyczaiła „nasza” historia sztuki. Z pewnością sprzyja temu strona realizacyjna ekspozycji: perfekcyjna i minimalistyczna architektura wystawy, służąca jak najlepszemu wyeksponowaniu artefaktów. Bardzo wyraźny jest brak nachalnej dydaktyki, z której muzea przecież słyną, wszak są placówkami naukowymi. Pod ciężarem wiedzy wypływającej ze ścian, tablic czy druków już niejeden człowiek się ugiął. W Luwrze możemy poczytać więcej w dyskretnie porozmieszczanych komputerowych kioskach, ale nie musimy – zupełnie wystarczą opisy na ścianach, zawierające tylko to, co niezbędne. Nie ma tu szaleństwa szufladkowania: dat, epok, nurtów czy wykresów rodem z tablic historycznych. Ekspozycja jest ułożona niejako w poprzek istniejących przez tysiąclecia zjawisk, zaś istotą jest szukanie analogii w pozornie odległych na osi czasu miejscach i tropienie wspólnych idei, a nie budowanie narracji opartej na odmiennościach kulturowych. Nasz europocentryzm może zostać pięknie rozsadzony przez ukazanie zbieżności i relacji z Orientem, a podświadoma i oczywiście nie zawsze zamierzona perspektywa chrześcijańskocentryczna zyskuje na rozszerzeniu na inne wielkie religie. Moją ulubioną salą jest ta, w której zaprezentowano średniowiecze: bajecznie wygląda zestawienie rzeźby przedstawiającej Madonnę z Dzieciątkiem z przepięknie dekorowanymi elementami architektonicznymi z Bliskiego Wschodu oraz posążkiem tańczącego Sziwy (X wiek) z Indii.

Im bliżej współczesności, tym bardziej jednak kolekcja zaczyna przypominać to, co znamy z europejskich muzeów. Mamy więc klasyków XIX i XX wieku: Rodina, impresjonistów, Maneta, Van Gogha, Picassa, Mondriana, Magritte’a czy wreszcie Willema de Kooninga, Pollocka czy Keitha Haringa. Raczej jest to klasyczne zestawienie, którego można by oczekiwać w takim muzeum, chociaż zdarzają się bardzo interesujące sąsiedztwa, jak cykl obrazów Cy Twombly z kamiennymi tablicami z Półwyspu Arabskiego sprzed 4000 tysięcy lat. To jednak wyraźnie pokazuje, dla kogo zostało stworzone to muzeum: dla szerokiej publiczności, która chce doświadczać sztuki i kultury w nowy sposób, odmienny niż u siebie, ale z nagrodą na końcu. Odmiennością jest nowa perspektywa na rozwój kultur świata, nagrodą zaś są klasycy współczesności na końcu. Cóż, każda instytucja tej rangi musi mieć swoją Giocondę, to już marketingowy wymóg współczesności.

Domyślny widz Luwru jest osobą obytą, podróżującą, ale szanującą swój czas: obejrzenie całości wraz z wystawami towarzyszącymi nie powinno zająć więcej niż trzy, cztery godziny. Nie doświadczymy zmęczenia nadmiarem wiedzy, konieczności czytania niekończących się tekstów, nie ma szans na zawstydzenie się niedouczeniem. Z czystym sumieniem można po ekspozycji tylko płynąć wizualnie i będzie się zachwyconym, tak po prostu. Zresztą sam dyrektor instytucji, Manuel Rabaté, podkreśla w wywiadach, że nadrzędną wartością, jaką widz wyniesie z muzeum, jest fantastyczne doświadczenie.

Można się oczywiście oburzać, że idea dziewiętnastowiecznego muzeum, w którym kształcono się archeologicznie czy historycznie, jest tu wypierana przez hasło atrakcyjności. Szczególnie jeżeli wiemy, jak wygląda paryski Luwr ze swoimi niekończącymi się zbiorami, labiryntami sal i dziełami z kategorii must see, możemy mieć jakieś konkretne oczekiwania. Cóż, świat się zmienia, dydaktyzm już dawno ustąpił miejsca tak modnemu pojęciu, jak doświadczenie, a ludzie en masse nie chcą być pouczani. I chociaż Luwr Abu Zabi jest miejscem, w którym naprawdę przyjemnie spędza się czas – tak samo zresztą, jak i w całym emiracie, bo to jest drugim kluczowym towarem tego obszaru – zaś głowa nie pęknie nam od nadmiaru wiedzy (chyba że tego będziemy chcieli), to będę bronić zdania, że ta instytucja przybrała właściwy kształt, szczególnie jeżeli weźmiemy pod uwagę miejsce i czas, w którym powstała. I oczywiście jej organizatorzy osiągają swoje cele. Stworzyli bowiem produkt luksusowy (sztuka niewątpliwie do takich należy) w drogim opakowaniu, a na dodatek pomaga on w niezwykłym przedsięwzięciu stworzenia nowej narracji o miejscu. Nie zapominajmy, że architektura i zespolona z nią kultura służą w Zjednoczonych Emiratach Arabskich właśnie budowaniu wizerunku państwa młodego, zasobnego, które patrzy przede wszystkim do przodu. I ma tę swobodę pójścia w dogodnym dla siebie kierunku bez konieczności oglądania się na resztę świata.

Tekst: Alicja Klimczak-Dobrzaniecka

Zdjęcia: Alicja Klimczak-Dobrzaniecka, Grzegorz Wojciechowski