Nie mogłam się doczekać drugiej edycji Wrocław Off Gallery Weekend, ponieważ pierwszą, zeszłoroczną, przegapiłam. Oglądałam później zdjęcia z Hutmenu, czytałam o artystach prekariuszach i próbowałam się bezskutecznie zalogować na OnlyFans, żeby podglądać moje koleżanki z Galerii Nicponiej. Trzeba tam było podać dane karty płatniczej, więc dużo osób bało się, że niechcący wykupi subskrypcję na całe życie. Dużo później myślałam o artystycznym byciu na marginesie systemu, gdzie są najlepsze imprezy i najbardziej nieprzewidywalny catering, na przykład deszczówka i chipsy. A po jakimś czasie i tak system (będę się trzymać tego określenia wytrychu, traktując je jako figurę porządku kurczącego poczucie jednostkowej wolności) prześlizguje ci się do duszy razem z pisaniem wniosków o granty, ustawianiem się z instytucjami sztuki, galeriami, przyjmowaniem mniejszych lub większych honorariów za swoją pracę, chociaż najczęściej żadnych. Plus produkcja we własnym zakresie. Ale zepchnęłabym tę walkę Dawida z Goliatem na dalszy plan, bo wszyscy i tak wiemy, że wygrywa Dawid. To raczej zderzenie rozhulanej artystycznej wolności z jakąkolwiek formą urzędniczej opresji powoduje bunt, dlatego niektórzy decydują się na funkcjonowanie w sztuce jak najdalej od Goliata. A może zresztą nie mają wyjścia. Może o to w tym wszystkim chodzi, żeby w pierwszej kolejności dbać o własną niezależność i dzikość.
Wrocław Off Gallery Weekend robi z tej sytuacji wolności, z siły organizujących się oddolnie inicjatyw, kolektywów i pracowni, gigantyczny atrybut. Łatwo jest się obrazić na brak pieniędzy, ciągłe trudności z płaceniem czynszu, wożenie obrazów na rowerach, ale stać w tym sztormie z uśmiechem na ustach, stawiając Patronite’a na potłuczonym telefonie – to jest dopiero obraz hartu ludzkiego ducha. Tak samo wynająć pracownię na zasadzie „jakoś to będzie” i robić sztukę, której nikt nie kupi, pracując w tym czasie w gastronomii albo budowlance. Nie pamiętam, który to malarz zaraz po wojnie pracował, myjąc szyby jedną ręką, skacząc przy tym na jednej nodze, bo na wojnie stracił pozostałe kończyny. Może dlatego serce mnie tak rwało na ten festiwal, na którym świętowaliśmy wszyscy razem rzeczy najprostsze i najlepsze: odwagę, bezczelność artystycznego gestu, witalność, żart i zasiedlanie miejskich rubieży. Czar offowych inicjatyw to przecież przede wszystkim świeżość i współpraca, a poza tym – z braku lepszego określenia – jest to wszystko bardzo seksowne.
Zakaz wstępu, teren monitorowany
Przejeżdżając ulicą Grabiszyńską w odcinku bliżej FAT-u, łatwo przegapić dawne hale przemysłowe Hutmenu, które od niedawna są wpisane do rejestru zabytków razem z zakładową wieżą ciśnień. To kluczowe obiekty architektury przemysłowej we Wrocławiu. Od niepełnych dwóch lat kilka pomieszczeń jednego z budynków w głębi terenu po dawnym Hutmenie działa jako Pracownia Hutmen. Prowadzą ją Sasza Baszynski, Jarosław Słomski i Sebastian Milewski. Na dwóch piętrach pokazali zbiorową wystawę OFFTOPIC, określaną jako niezorganizowany zbiór refleksji na różne tematy. Drugie życie przedmiotów na tej wystawie trochę mi się skojarzyło z lumpeksem sztuki, w którym wszystko, co jest pod ręką, staje się materiałem do użycia, radośnie zmieniając porządek, gatunek – mutując przez przeniesienie, okoliczności. Kopciuszkując. Sebastian Milewski ułożył sięgającą sufitu stertę z tego, co miał pod ręką: jakieś narzędzia, kartony, wiadra po farbie, skrzynki. Głównie przedmioty, które kojarzą się z pracą na budowie i które w pracowni po prostu leżą, bo ktoś znajomy je tam przechowuje. Na czubku instalacji obraz, jak gwiazdka na choince. W pomieszczeniu siedział także Jarek Słomski, to znaczy siedziała jego rzeźba autoportret naturalnych rozmiarów, wpatrzona w napis na ścianie, wyklejony szeroką pomarańczową taśmą: ARTIST STATEMENT. Literce „T” brakuje trzonka, jakby w ostatniej chwili ktoś się rozmyślił. A może odpadło i nikomu nie chciało się przyklejać. Może statement brzmi: już mi się nie chce pisać tych wszystkich słów. Na wielkoformatowym obrazie Huberta Bujaka postać chłopaka robi wielki krok w stronę lasu. Obraz nosi tytuł entering the forest is a magic moment. Proste gesty, proste kroki, w stronę lasu i urbexu.
Z korytarzy prowadzących do pomieszczeń z pracami można było zobaczyć dawną halę produkcyjną, w której znana firma producencka kręci program Dzielnica strachu. Tak zwany telewizyjny fast food. Czasami część sali robi za prosektorium, w którym leżą sztuczne ciała. W salach u góry, obok lukrowego kramika – pracowni Lary Kość, także spotykaliśmy ciała – duchy Hutmenu. Przygwożdżone udawanymi głazami: ludzkich rozmiarów figura robotnika ze świecącymi oczami, zapatrzona w projekcję Czarnoksiężnika z krainy Oz (prace Dmytra Tarasenki), ciało uwięzione w pętli czasu w wideo Jerzego Norkowskiego, a nawet ciało prawdziwe, bo Wera Śliwowska straszyła z wnętrza szafy bloku. Dużo czynników musi się zgadzać, żeby miejsce miało taką energię. Postprzemysłowy krajobraz, przejmowany z powrotem przez różne inicjatywy i biznesy, których dobór jest przypadkowy, koegzystują sobie na pozostałościach dawnej świetności, wykorzystując również to, co ze starej rzeczywistości zostało, jak Jerzy Norkowski w swojej sali, zaaranżowanej tak, jakby ktoś szybko uciekał przed wojną. Lumpeks w dużej i małej skali, z którego czerpiesz tyle, ile masz cierpliwość szukać i zajawę przerzucać i grzebać. Pracownia Hutmen przesterowuje dawny porządek, a jego glitche rozświetlają szczeliny, w których odbija się nowa rzeczywistość, ciągnąca te robotnicze wątki do tańca z prekariacką codziennością. Ale napisałam długie zdanie. Chcę w zasadzie powiedzieć, że to jest świetne i bardzo jakieś takie zgodne ze mną.
W ramach Wrocław Off Gallery Weekend można było wejść do wielu takich przestrzeni. Inicjatywa Kombinat (Cukier, Mirosław Chudy, Marlena Kruk i Nikita Krzyżanowska) zaprosiła do swojej pracowni w Porcie Miejskim, w większej części zagarniętym już przez deweloperski kapitał. O piątej rano w niedzielę obok hal zapłonęła kukła z tkanin („Burning Man, ale to Wrocław” – mówiąc słowami osoby z Internetu), a miejsce można było odwiedzać do późnych godzin nocnych. Można było wejść do przestrzeni, do których prowadziła ekipa Księża w Pełni (lokalizacje sekretne). Pracownie na Miłoszyckiej stały otworem i rozbrzmiewały muzyką, także do późnych godzin nocnych. Było ognisko, mikroplener ceramiczny i rysunkowy, a wszystkie te działania koncentrowały się na odzyskiwaniu dostępu do naturalnych źródeł instynktu tworzenia. Otworzyły się ponadto pracownie w Pałacyku (dawny pałac Schaffgotschów przy ulicy gen. Tadeusza Kościuszki), który od dawna przewodzi artystyczne prądy: w styczniu 2023 roku mogliście wejść do sali pałacowej na evencie Kościoła Nihilistów w klimatach czarnej mszy. Dawną drukarnię PAN przy ulicy Joachima Lelewela zasiedliło wielu artystów: oglądaliśmy obrazy, ceramikę, projekcję KinoMANUAL, fotografie. Tu jest raczej domowo. Pachnie kawą, w środku jest ciepło i przytulnie. Inaugurujący swoją działalność projekt wystawienniczo-badawczy ERZAC w podziemiach placu Solnego zajął lokal, w którym była kiedyś knajpa metalowa, a później klub, w tamtych czasach określany jako gejowski. Małgorzata Miśniakiewicz na wystawie Kto by się chciał wychylić z przyjaznego mroku pokazała prace dwóch zaprzyjaźnionych par artystycznych: Irminy Rusickiej i Kaspra Lecnima oraz Wandy Gołkowskiej i Jana Chwałczyka. Dwa pokolenia, przyjaciele, figura artysty mentora i wejście w działalność na afekcie, a to wszystko osadzone lokalnie i organicznie splecione. Nowe rzeźby Kaspra Lecnima są obłędne (cykl Pojutrze będzie po wszystkim z tego roku).
Dawny pałac Hatzfeldtów, który przez wiele lat był siedzibą BWA Awangarda, stał się miejscem interwencji Muzeum w Podziemiu, która skupiała się wokół różowego obiektu (Pręgierz) wykonanego przez Kaspra Lecnima, nawiązującego do krytycznej pracy zgłoszonej przez Anastazego B. Wiśniewskiego na Sympozjum Plastyczne ‘70. Nigdy zresztą niezrealizowanej, bo godziła w ego urzędniczego odłamu kultury, w zasadzie atakowała każdą strukturę powiązaną z polityką kulturalną, szczególnie hierarchiczność tych struktur. Już niedługo w opuszczonym budynku ma powstać hotel, o czym z dumą informują standy umieszczone w pomieszczeniach. Z tyłu, na podwórzu pałacu, wykopana jest zaś wielka dziura, a zakurzone biurko, przy którym kiedyś siedziała pani Beata i sprzedawała bilety na ekspozycję, przypomina tylko o nieudanej walce, jaką stoczyły o pałac osoby związane z Awangardą. Dlatego w ogóle nie ma się co dziwić, że są podejmowane gesty artystyczne, takie jak podpalenie wielkiej kukły z tkanin i drutu w Porcie Miejskim. Jest w nich prosta satysfakcja z niszczenia, bo skoro kapitał włazi nam butami w miasto i rozsadza je kolejnymi architektonicznymi potworkami czy innymi budynkami bez właściwości, to my też chcemy coś zniszczyć. Wrocław Off Gallery Weekend to czystka energetyczna po wszystkich frustracjach, z jakimi mierzą się osoby artystyczne i kuratorskie. Jeden weekend na robienie rzeczy na maksa na opak, działanie na żywca, bez kuratorskiego zadęcia, w dowartościowaniu przyjaźni i międzypokoleniowych sztam, wkurwienia się i pośmiania, żebym ja później mogła napisać o bezczelnym artystycznym geście i sile wspólnoty. I to nie jest tak, że nie lubimy instytucji, galerii i merytorycznie przygotowanych wystaw. Czasami chcemy od tego po prostu odpocząć.
„Może nie zrobiłem dyplomu, ale dowiedziałem się, co znaczy przyjaźń”
Artyści pracują różnie, ale podczas tej i poprzedniej edycji Wrocław Off Gallery Weekend na czoło wysuwały się działania kolektywne i formuły antykuratorskie, jak CHWILÓWKA czy tegoroczna wystawa w Galerii u Kosałki (kto chciał, ten wystawiał – i wystawiał, co chciał). Często jesteśmy zapraszani do udziału, jak w pracowni grupy STYRTA, gdzie można było dokleić kawałki ceramiki do powstającej na żywo w korytarzu mozaiki. Bardzo podoba mi się odchodzenie od oglądania sztuki w zadumie, z założonymi za plecy dłońmi i miną oznaczającą samozwańczą przynależność do wysoko wrażliwych albo intelektualnych elit. Ta poza jest męcząca. Coraz częściej przestrzenie prezentujące sztukę zapraszają do odpoczynku, tak jak cały projekt ekipy z Serwis – Galeria Pracownia, poświęcony relaksowi. Wystawie Czas Relaksu Kolektywu Zbiór towarzyszyły sesje relaksacyjne z delfinami z narracją wizualizacyjną wygenerowaną przez sztuczną inteligencję, a także sanatoryjny DJ set Michała Wdowikowskiego, który zagrał pod wdzięcznym pseudonimem DJ Bobik. W galerii N!EOGAR przy ulicy Świdnickiej, zaraz nad Kebab Kingiem, kolektyw STYRTA obok prezentacji prac rzeźbiarskich, ceramicznych, rysunkowych i malarskich (eksponowanych nie tylko w pralce i włączonej lodówce) zaaranżował salę filmową. Można tam było zobaczyć animacje i teledyskowe tripy wizualne, ale przede wszystkim nakręcony chyba telefonem film o plenerze artystycznym w Pogwizdowie, na którym ekipa z kolektywu STYRTA zbudowała opalany drewnem piec do ceramiki „TADEUSZ”. To wszystko uzupełniał pokaz slajdów zdjęć kolektywu, który każdego chyba zabierał w sentymentalną podróż do czasów liceum i studiów. Myślałam, że jestem osamotniona w tym uczuciu nostalgii, ale okazało się, że nie. Bezpretensjonalność tego pokaz przypomniała mi, że czasami te wszystkie historie wokół powstawania obiektów i rzeczy są dużo ciekawsze niż efekty. Można budować, niszczyć, budować dalej z gruzów, z resztek, można zamówić pizzę albo pójść sobie na śmietnik i zobaczyć, czy nie ma tam nic ciekawego do ubrania. Każde doświadczenie bycia na świecie jest wyjątkową opowieścią, a robienie sztuki i w ogóle to, że chcesz się wypowiadać i wypracować sobie do tego język, czy będą to słowa, czy ceramika, to sprawa egzystencjalna. Wielka zabawa, gigantyczna satysfakcja, okrutne porażki i dzielne powroty. STYRTA i ich nowo powstała galeria dały mi tę właśnie myśl, że tak naprawdę sprawa jest prosta. Tworzenie jest w ludzkiej naturze, tak samo jak kwestionowanie porządku na granicy międzpokoleniowych strać. Zawsze pojawia się coś świeżego, co wyedukowane na przeszłości przychodzi z własną pieśnią i przestawia figurki kotków na kominku. A później podpala dom.
Potrzeba tajemnicy
Mocno w tej edycji festiwalu zaznaczyła się także potrzeba nowego rytuału. Wiadomo, że takie działania najlepiej wychodzą w grupie. Kościół Nihilistów, który pokazywał prace kolektywu w gmachu starej Biblioteki Uniwersyteckiej przy ulicy Karola Szajnochy, jak zwykle rozbił bank. W sobotę o osiemnastej wszyscy byli albo tam, albo na Canti Spazializzati w BWA Wrocław Główny, albo w Kalamburze. Odświeżony choćby w filmie Saltburn etos dark academia, będący motywem przewodnim (i tytułem) wystawy w bibliotece, przyciągnął tłumy, podobnie jak prawie dwa lata temu FIDELIO w Pałacyku. Motywy gotyku, memento mori, ars moriendi, bogata symbolika z mrocznych obrazów kościelnych, gotyckie ornamenty i detale pojawiają się trochę jak fetysze reagujące na potrzebę tajemnicy i grozy. Wizualne powroty w przeszłość napakowaną bogatą symboliką pomagają zaklinać rzeczywistość, w której brakuje prostych odpowiedzi. Nowe ołtarze świeckiej duchowości powstają na naszych oczach.
Rytualnie zakończyła się także działalność Galerii winda, która działała w Trzonolinowcu, obecnie wyludnionym z powodu konieczności wzmocnienia konstrukcji. W windzie zapalono znicze. Jeszcze rok temu byłam tam na imprezie i robiliśmy rzeźbę ze starej suchej bagietki, a teraz budynek stoi i wygląda jak skwarek, pozbawiony przytulności firanek w oknach i kwiatów na parapecie. W Galerii Nicponiej, w ogrodzie, powstała mogiła, w której osoby uczestniczące w rytuale performansie żegnali się z tym, co im ciąży. To już druga dziura w ziemi, którą wykopaliśmy podczas wystawy Grupy Łono Płaczki i jestem pewna, że jeśli dom na Karłowicach nie był jeszcze nawiedzony, to już jest. Duchy naszych przeszłości, skończone historie i pożegnane miłości krążą wokół niego, wyjąc wiatrem i przeganiając resztki ciepła ze strychu. Marta Borkowska z Grupy Łono, która zaprosiła gościnie i gości Wrocław Off Gallery Weekend do wspólnego przejścia tego trudnego procesu, pisała mi dzisiaj, że rytuał ją wykończył. Ale poczuła też, jak bardzo był potrzebny. Chciałabym jej tutaj za to bardzo podziękować, bo dźwignęła niezły ciężar, przewodząc temu symbolicznemu pogrzebowi. Gdzieś między nowymi formami rites of passage, budowaniem kondycji artystów jako kluczowej dla istnienia społeczeństw, powrotami do źródeł radości i dzikości tworzenia, jest nadzieja, bez której daleko byśmy nie pociągnęli. A Wrocław Off Gallery Weekend pokazuje też, że można się w tych procesach świetnie bawić.
Tekst: Agata Kalinowska
Zdjęcia: dzięki uprzejmości organizatora
W drugiej edycji Wrocław Off Gallery Weekend udział wzięli:
BREDNIE, CHWILÓWKA / Tomasz Opania, Dawna Drukarnia PAN, ERZAC, Galeria u Agatki, Galeria u Kosałki, Galeria Magiel, Galeria winda, Galeria Nicponiej, KOMBINAT, Kościół Nihilistów, Miłoszycka UNC, Muzeum w Podziemiu, NOWY ZŁOTY, NakedManCollective, Pałacyk – pracownie, Serwis – Galeria Pracownia, STYRTA kolektyw, Pracownia Hutmen