Kiedyś napisałam list miłosny do Hongkongu. Siedząc tam kilka dni, czułam, jak cała nasiąkam tym miastem, do którego zawsze chciałam polecieć. Miałam w głowie wyryte obrazy z tamtejszych filmów, które od lat siedemdziesiątych mocno zaznaczyły się w światowej kinematografii – filmy akcji z wybitną choreografią scen walki. Na to wszystko miałam nałożoną siatkę z powieści Williama Gibsona, który tworząc Neuromancera i kolejne książki, inspirował się nieistniejącym już osiedlem w Hongkongu – Kowloon Walled City. Kiedy tam przyjechałam, ta niepowtarzalna enklawa dawno już była rozległym parkiem. Chodziłam i przypomniałam sobie wszystko, tworząc kłączową plątaninę rzeczywistości i fikcji. Przez te parę dni byłam jak na niekończącym się haju po emce, a moja skóra łapczywie chłonęła wilgotne powietrze, przesiąknięte mgłą i smogiem. Nigdzie indziej nie czułam się tak obco i jednocześnie jak w domu. Odczuwałam wszystkie sprzeczności związane z tym miejscem, począwszy od skomplikowanej historii politycznej i jej ówczesnych konsekwencji przez wyjątkową lokalizację wyspy i wzgórz aż po piętrzącą się urbanistykę. Cała tożsamość tego miasta łączyła się w różnicy i sprzeczności, a wszelka próba opisania tego bez dołożenia fikcji po prostu się wymykała.
Podobne odczucia mam do Berlina, chociaż na zupełnie innym poziomie. To miasto nie pociąga mnie już (chociaż przeszłam lekką fascynację) jako miejsce do życia. Raczej jako miasto, które odbieram zawsze przez sztukę i muzykę: Einstürzende Neubauten, Davida Bowiego i Briana Eno (w ich Berlin Trilogy, czyli Low, Heroes i Lodger), a także w powidokach u Gonzalesa czy Peaches. Dlatego wycieczki do Berlina są zawsze dla mnie podróżami w stronę sztuk wizualnych (z jednym wyjątkiem, ale o tym później) lub muzyki. I o ile lubię chłonąć zróżnicowaną architekturę tego miasta (z oczywiście ogromnym podziwem dla Potsdamer Platz), o tyle jednak patrzę zawsze przez uszy, osłuchane ze wspomnianymi muzykami.
***
Wchodzę do C/O Berlin i zaskakuje mnie duży tłum. Dopiero po chwili dociera do mnie, że dziś pierwszy dzień nowej ekspozycji poświęconej Berlinowi lat dziewięćdziesiątych. Zanim tam jednak trafię, idę na niewielką wystawę Awngar. Sarker Protick pochodzi z Bangladeszu i od wielu lat fotografuje skutki rozbudowy linii kolejowych w odniesieniu do dziewiętnastowiecznej brytyjskiej kolonizacji oraz rozwoju kapitalizmu. Jest jednym z pierwszych laureatów nagrody After Nature, Ulrilke Crespo Photography Prize (obok Laury Huertas Millán, której prace również są prezentowane w C/O, ale zabrakło mi już skupienia, by w pełni je poznać). Awngar to długoterminowy projekt, na który składają się różne cykle fotograficzne – odmienne w swojej estetyce i formie, łączy je jednak bezpośredni brak człowieka. Są tylko powidoki, które przenikają w resztkach torów, budynków stacji, mostach – mniejszych lub większych obiektach porzuconych w trawie, jak zużyte zabawki.
Brytyjski filozof Timothy Morton wyróżnia trzy fazy mroku związane z naszą rosnącą świadomością ekologiczną. Pierwsza to depresja i stan lękowy połączony z solastalgią. Druga faza wiąże się z narastającą niesamowitością, która przenika odczuwanie niejednoznaczności bytów, gdy zamieszkuje się antropocen. Trzecia zaś – mrok słodki – przyjmuje postać dziwnej anarchistyczno-komediowej gry w międzygatunkowym kotle, w której też porzucamy potrzebę wszechogarniającej kontroli. Dla mnie Protick jest w fazie drugiej, w której odkrywa niedialektyczne resztki kapitalizmu w rejonach Indii i Bangladeszu, powoli wkraczając w fazę słodkiego mroku. Jego prace uwidaczniają nieoczywistości, na granicy doliny niesamowitości, która rozprasza się w bezczasowym krajobrazie. To pola węglowe pokryte pyłem, nieczynne linie kolejowe zanikające w gąszczu traw czy budynki oplecione usychającą roślinnością. Całość w perspektywie porzuconego hiperobiektu, czyli projektu industrializacji tego regionu na modłę brytyjskiego imperium, nabiera dziwnie poetyckiej atmosfery – nie sposób w samym środku naszego serca nie zapłakać nad tym, co nam to dało. I chociaż do terenów przedstawianych przez Proticka geograficznie mi daleko, to odnajduję tutaj tropy, które na Śląsku równie skrupulatnie bada fotograf Michał Łuczak. Dzielą ich tysiące kilometrów, a jednocześnie ma się poczucie, że siedzieli razem w ławce w szkole, pielęgnując tę samą wrażliwość i czułe spojrzenie.
I can remember
standing by the wall
and the guards shot above our heads
and we kissed as though nothing could fall
David Bowie, Heroes (1977)
Wychodzę z mroku stworzonego przez fotografie Proticka i wchodzę w Dream On–Berlin, the 90s – wystawę dziewięciu fotografów z agencji fotograficznej OSTKREUZ, którzy uchwycili Berlin po upadku muru w jego totalnej przemianie i dojrzeniu do obecnej tożsamości. Jest tam wszystko: od dokumentu o rodzinach, które w końcu mogą się spotkać, przez polityczne posiedzenia i urbanistyczne projekty, aż po artystyczne alternatywne sceny i queerowe społeczności. Berlińczycy zapewne mogą też rozpoznać gdzieś na zdjęciu swoje doświadczenia, a może nawet siebie. Tak jak ja doświadczałam zbieżności na wybitnej wystawie Zajawka. Śląski hip-hop 1993–2003 w Muzeum Śląskim w Katowicach.
Bez wątpienia można zatopić się w berlińskie marzenie i odkrywać dziwaczne sprzeczności, które naznaczają to miasto. Mur, który dzielił na Wschód i Zachód, w końcu runął, ale warstwowość miasta pozostała, nie tyle już na horyzontalnym poziomie, ile bardziej wertykalnym – tego, co oficjalne, i tego, co nieoficjalne. Tego, co nowoczesne w rozroście kapitalistycznym, i tego, co dzikie w kontrkulturze. Tego, co płaskie w konsumpcji, i tego, co odrzucone jako niepotrzebne i brzydkie. I nikt chyba nie ujął tego bardziej doskonale niż zespół Einstürzende Neubauten i jego frontman Blixa Bargeld. Kiedy niecały tydzień później jestem na ich koncercie w Warszawie, czuję się dalej, jakbym była w Berlinie, gdzie dziewiętnaście lat wcześniej widziałam ich pierwszy raz na żywo. Ich muzyka nie boi się sprzeczności, a właściwie tkwi w tożsamości-w-różnicy: tożsamości (jako zespół, który wyrasta z niemieckiej sceny industrialnej), różnicy (ciągle przekraczający gatunki i niebojący się tworzyć nostalgicznych piosenek, jak Sabrina, z bardzo przewrotnym tekstem) i relacji między nimi (tak, dużo ostatnio zanurzona jestem w Heglu i jego doskonałym odczytaniu przez filozofa i historyka idei Bartosza Wójcika). Einstürzende Neubauten jest sobą, ale nieustannie zaburza to przez kolejne utwory, do których członkowie zespołu tworzą dziwne instrumenty, często jako powidoki resztek znalezionych na nieustannie rozrastającym się Berlinie. Kiedy powstali, nie mieli nic: „Nie miałem żadnej z tych rzeczy i nie mogłem sobie na nie pozwolić, podobnie jak nikt inny w grupie. To była bardziej logiczna konsekwencja tego, co możemy uzyskać i tak to się potoczyło. Z pewnością nie zaczęło się to jako artystyczna koncepcja, aby powiedzieć »zróbmy coś innego«, zaczęło się jako rozszerzenie sytuacji na żywo, jaka już była”. Ich tożsamość wynikała jednocześnie z tego, co zastali, i tego, czego nie mieli, i właśnie w tej różnicy się odnaleźli.
Welcome to electro-smog therapy. I’ll give you 20 000 volts and singing cables.
Welcome Monsieur Guillotine and the democratic machine.
Einstürzende Neubauten, NNNAAAMMM (1996)
Podobnie czuję odnalezienie swojego języka na sprzecznościach w twórczości Gerharda Richtera, którego sto prac trafiło jako „stała pożyczka” do Nationalgalerie. Obecnie jest pokazywana pewna selekcja dzieł w Neue Nationalgalerie jako wstęp do kolejnych ekspozycji. Przez ponad sześćdziesiąt lat Richter nieustannie mierzy się z przeszłością: prywatną, jak i Niemiec. Jak i z tym, jak tworzyć w tej wiedzy i z tym ciężarem, jak przedstawiać to, co nieprzedstawialne. Czy można bowiem więcej powiedzieć od fotografii z 1944 roku, które zostały potajemnie wykonane przez żydowskich więźniów z oddziału Sonderkommando w obozie koncentracyjnym Auschwitz-Birkenau? (wiem, że Richter odkrył te zdjęcia znacznie później, tutaj zgodność czasowa nie ma znaczenia, bo w końcu jego rodzinny album wypełniony był wujkiem Rudim w uniformie Wehrmachtu). Czy nie lepiej zająć się kolorem, jego reprodukcją i wariacją? To tak jak z muzyką Chilly’ego Gonzalesa – porzucił brudny i gwałtowny w wyraźnie dziwaczy hip-hop, którzy tworzył w Berlinie, na rzecz solowych koncertów na pianinie. Wieczna relacja różnicy i tożsamości. Wieczne bycie tym, a jednocześnie nie tamtym.
Kiedy jesteś zabawny, oznacza to, że dobrowolnie, bez ingerencji, odsłaniasz nieredukowalną lukę między tym, kim jesteś, a tym, kim myślisz, że jesteś. Kiedy udaje ci się być zabawnym, oznacza to, że pozwalasz ludziom dostrzec się w tym byciu pomiędzy. Radykalnie akceptujesz swoją skończoność.
Timothy Morton, Mroczna ekologia (2016)
Ta wizyta w Berlinie miała jednak całkiem inny cel niż zobaczenie wspomnianych wystaw. Pojechałam na występ amerykańskiego stand-upowego komika Anthony’ego Jeselnika, który wtedy prawie kończył swoją dwuletnią trasę Bones and All (obecnie dostępne na Netflix). Unikatowy styl komedii Jeselnika doskonale wpisuje się w moje postrzeganie Berlina: jako wiecznego bycia tym i nie bycia tym, czym jest. Jego czarny humor nieustannie lokuje się w totalnie niepokojących żartach, ironicznej nieciągłości, krzyżujących się linii śmiechu i niepewności co do fikcyjności psychopatycznej scenicznej osobowości. A przy tym stoi przez godzinne show w bardzo skupionej pozie, przez którą nie przenika żadna emocja. Czasami lekki uśmiech dumy, kiedy śmiech widowni utyka w gardle, gdy jednocześnie w głowie pojawia się myśl: „Czy wypada mi się z tego śmiać?”. Śmiech nie jest jedynym doświadczeniem, które dostaję od Jeselnika. Dostaję również unikatową szansę radzenia sobie z najgorszymi rzeczami, jakich doświadczam każdego dnia. Jego cel jest doskonały w swojej prostej sprzeczności: „Świat jest pełen okropnych rzeczy, które ostatecznie dopadną ciebie i wszystko, na czym ci zależy. Śmiech to uniwersalny sposób, by podnieść głowę i powiedzieć: »Nie dzisiaj, dranie«”. Podobnym tropem poszli twórcy dokumentu o wpływie żydowskiego humoru na współczesną komedię w Stanach Zjednoczonych, którzy nie bali się tworzyć żartów o Holocauście i doskonale rozumieli, jak wiele jest w tym sprzecznych emocji.
***
Czy mam jakąś spójną myśl na zakończenie? Raczej jest to splątany obraz różnych refleksji, które wywołuje u mnie Berlin jako miasto, do którego wracam niczym do odłożonego niedawno dziwnego kompendium tego, co mnie zbudowało. W kilometrach jest mi tam bliżej niż do Warszawy, a historycznie to właściwie oczywiste, że niemiecka architektura wydaje mi się bardziej znajoma niż kamienice w stolicy. Jestem tak trochę jak u siebie, chociaż czuję niekończącą się fascynację tego, co tam widzę. Zachodzę zawsze, by zrobić zdjęcie w analogowej budce fotograficznej, jem pyszne wegańskie potrawy i grzebię w angielskojęzycznej księgarni Buchhandlung Walther König przy Wyspie Muzeów (Museumsinsel). Tym razem nic nie kupiłam, chociaż na telefonie mam kilkanaście zdjęć okładek książek, do których na pewno wkrótce zajrzę. A potem wracam do swojego domu, który jest przytulny i mój. Jestem w nim, a jednocześnie nie jestem w nim, ponieważ tkwię w tych wszystkich miejscach, o których czytałam, słuchałam i oglądałam. Tkwię w przecięciu rzeczywistości i fikcji.
Do zobaczenia i posłuchania:
C/O Berlin do 22 stycznia 2025
Sarker Protick, অঙ্গার . Awngar
Laura Huertas Millán, Curanderxs
Dream On–Berlin, the 90s, wystawa agencji fotograficznej OSTKREUZ
Neue Nationalgalerie, Gerhard Richter: 100 Works for Berlin, do września 2026
Einstürzende Neubauten, Kollaps, 1981
Einstürzende Neubauten, Ende neu, 1996
David Bowie, Low, 1977
David Bowie, Heroes, 1977
David Bowie, Lodger, 1979
Chilly Gonzales, Über alles, 2000
Gonzales, Solo piano, 2004
Timothy Morton, Mroczna ekologia. Ku logice przyszłego współistnienia, Oficyna Związek Otwarty, 2023
Bartosz Wójcik, Wojna i motłoch. Sprzeczności nowoczesne w filozofii Hegla, Universitas & PAN, 2022
Anthony Jeselnik, Bones and All, Netflix, 2024
When Jews Were Funny, 2013 (w całości dostępny na YT)
Tekst: Beata Bartecka
Zdjęcia: z archiwum Neue Nationalgalerie i C/O Berlin