Marzymy o najwyższym porządku, podniosłym pomruku, a ratujemy tylko niejasne fragmenty.
– Philippe Jaccottet
Kiedy wyobrażamy sobie światło, widzimy – zgodnie z tym, czego uczą nas podręczniki i popularnonaukowe książki – prostą, wyraźną wiązkę jasności. Wierzymy, tak jak wierzyli inni przed nami, że światło to promień przecinający ciemność, który, ujawniając to, co niewidoczne, kształtuje wszystko, co nas otacza. Naukowe wyjaśnienia dostarczają nam bardziej szczegółowych narracji – mówią, że światło składa się z drobnych fotonów, rejestrowanych czułą maszynerią postępu i nowoczesnej wiedzy. Padając na dany przedmiot, fotony oświetlają go, wydobywając jego kolory, kształty i faktury. Jednak ta sama wiązka, wbrew naszym wyobrażeniom i popularnym ilustracjom, nieustannie się załamuje, ugina, podlega refrakcji i dyfrakcji, a także rozprasza. Okazuje się, że zmienne stany światła często umykają możliwościom tradycyjnej naukowej ilustracji, przez co znacznie rzadziej zagnieżdżają się w naszej pamięci. Światło, choć posiada dwoistą naturę – jest za razem ciągłe i rozproszone – w świadomości większości ludzi pozostaje czymś jednoznacznym. Kojarzy się z obecnością, jasnością, możliwością precyzyjnego poznania i zrozumienia rzeczywistości. Co jednak zrobić z cieniem świetlistości, z jej bardziej skomplikowaną naturą? Jak uchwycić jej rozedrganie i migotanie, grę między jednością a wielością?
Możliwości światła nie ograniczają się jedynie do ułatwiania rozpoznawania form materialnej rzeczywistości. Obecnie światło stanowi fundamentalny element rzeczywistości rozszerzonej o to, co wirtualne i mediowane przez ekrany. Nieustannie załamuje się, migocze, ulega częściowemu przysłonięciu lub fragmentarycznemu odsłonięciu w polach ciekłych kryształów. Atomy precyzyjnie dobranych substancji, pobudzane impulsami elektrycznymi, generują światło rozszczepione na wszystkie odcienie widma. W twórczości Rafała Boettnera-Łubowskiego błyszcząca płaszczyzna ekranu wyświetla powidoki popękanych artefaktów historii, fragmenty ciał bohaterów dawnych obrazów czy ruiny budowli uchwyconych przez mistrzów przeszłości. Prezentowane na wystawie prace na nowo scalają kształty minionego, a grafika cyfrowa okazuje się skutecznym narzędziem, które umożliwia dialog z przeszłością. To rozbłysk innego światła, roztaczającego się z horyzontu fragmentów tego, co już zaistniało. Podniosły pomruk zostaje przefiltrowany, odpowiednio skonfigurowany i osadzony w lśniącej, ekranowej ciemności. Wyświetlane prace migoczą światłem matrycy, tworząc nową, choć wiecznie niestałą całość, poddającą się wieloznacznym interpretacjom.
Zaginanie się fal świetlnych, ich wzmaganie i opadanie, pozwala nam dostrzec niezwykłość rozproszenia. To właśnie ono sprawia, że nasze dotychczasowe poczucie jasności, całości i jedności zostaje zakłócone. Jedność ujawnia się jako struktura znacznie bardziej skomplikowana: pełna zakamarków, nieodkrytych miejsc i pomarszczeń. Jej pierwotna wielkość, niezależnie od wszystkiego, okazuje się być chybioną. Rozproszenie nie tylko rozbija i rozszczepia, ale także staje się narratorem uwrażliwiającym nas na to, co drobne, kruche i ulotne.
Malarstwo Adama Gillerta rozprasza nas wśród okruchów przeszłości, konfrontując z niejasnymi fragmentami skorup – zarówno tych stworzonych ludzką ręką, jak i nieludzką Ślizgająca się po powierzchni dłoń dokonuje obdukcji skorup pozostawionych przez tych, po których nie przetrwały nawet kości. Szczątki, jakie po sobie zostawili, są jedynym śladem ich bytności. Te fragmenty przypominają drobny pył – dostrzegalny tylko wtedy, gdy uważnie skupimy się na jego obecności. Stan wzmożonej uwagi pozwala nie tylko zauważyć tę bezkształtną, zawieszoną w powietrzu tkankę, ale także poczuć aurę, jaką niesie. Jest to pamięć po czymś większym, trwalszym, o wyrazistszych i konkretniejszych konturach.
Niech rozpraszające się, trwające w ciągłym i niejednoznacznym ruchu światło będzie naszym przewodnikiem, pozwalając na zmysłowe oględziny. Formy odbite wiązką światła na siatkówce oka aktywują nie tylko zmysł wzroku, lecz także dotykową pamięć, echa dźwięków i ślady smaków. Funkcją światła jest migotliwe przywoływanie minionego, a może trafniej – budowanie fantazji o utraconej pełni. Światło tworzy iluzje, materializujące się na lśniących ekranach, które składają obietnicę przeniesienia nas w dowolne miejsce i wybrany czas.
Światło otwiera nas na płaszczyzny obrazów, prowadząc po tym, co ludzkie, i tym, co nadprzyrodzone. Łamiące się na obiektach promienie światła pozwalają rozpoznać materialne i ukazują wszechogarniającą wielość. Rozprasza się ono w obrazie i strukturze ekranu, jednocześnie budując i niszcząc. Zatrzymując nasze spojrzenie, zmusza do dostrzeżenia innych historii, motywów, szczątków i śladów.
To prowadzenie światła nie jest linearne, uporządkowane ani zorganizowane według racjonalnej chronologii. Jest ciągle rozedrganym spotkaniem. Nieustannie spoglądamy na fragmenty form, poznając je w sposób chaotyczny i bezforemny. Współczesny świat wymaga jednak, byśmy tę afektywną paletę doznań porządkowali, kategoryzowali i układali na zasadzie podobieństw lub przeciwieństw. Porzucenie tej praktyki wydaje się ryzykowne – prowadzi nas ku nieznanemu, wyrywając z komfortu przewidywalności.
Rafał Boettner-Łubowski i Adam Gillert udowadniają jednak, że opuszczenie kolein przyzwyczajeń pozwala spojrzeć na świat w nowy sposób. Niestałość, budowanie z fragmentów, operowanie rozproszonym światłem oraz romans ze światem ekranów otwierają nas na alternatywne sposoby nie tylko widzenia, ale i rozumienia.
Widoczne w obrazach blade oblicza dawnych posągów, przeorane dziuplami drewno, napęczniałe rdzą ornamenty czy pokryte mchem geologiczne preparaty odsłaniają przed nami swoją ulotną, a zarazem potężną naturę. To właśnie w ich kruchości tkwi ich siła – nieustępliwe trwanie, które wyłania się z procesów rozkładu i transformacji. Rafał Boettner-Łubowski i Adam Gillert wnikliwie przyglądają się tym obiektom, eksplorując przeszłość jako przestrzeń nieoczekiwanego. Ich spojrzenie, wyostrzone współczesną wrażliwością oraz cyfrowymi narzędziami, odsłania nieoczywiste piękno – drgające, fragmentaryczne, zawsze niepełne. Pokazują oko ślizgające się po powierzchni przeszłości, które kadruje ją powidokiem cyfrowego bliku i smartfonową kamerą.
Artyści czerpią z przeszłości, nie oddając jej hołdu ani jej nie bezczeszcząc. Tworzą z niej zupełnie nową formę. Ta alternatywna forma jest zawsze niejasna, o nieostrych krawędziach, błyszczy, pokryta patyną. Przeszłość w ich pracach trwa w ekscytującej bezforemności – nie poddaje się łatwym interpretacjom, otwiera się na wielość opowieści. Bezforemne staje się maszyną do deklasyfikacji znaczeń[1]. Dawnym pietom, grupom adoracyjnym, pracom romantycznych malarzy i dziewiętnastowiecznych pejzażystów odebrano ich pierwotną klarowność. Granice przeszłości przestały być odtwarzalne; całość nie poddaje się identyfikacji, nie jest w stanie na nowo wyznaczyć własnych kształtów. Ta nowa całość podważa porządek rzeczywistości, burzy utarte przekonania i wprowadza nas w przestrzeń informe – przestrzeń bezforemności.
„Jak wyjaśnia Bataille w Dictionnaire w „Documents”, pod słowem informe, zadaniem filozofii jest upewnienie się, że wszystko ma nazwę własną, określone granice, limity. Niektóre słowa jednak — w tym informe — mają przeciwną misję. […] Informe określa to, co wytwarza alteracja, redukcję znaczenia lub wartości, nie przez sprzeczność — która byłaby dialektyczna — ale przez rozkład: przekraczanie granic wokół, redukcję podobieństwa zwłok, która jest transgresyjna. (…) Praca, którą wykonują [bezforemne], polega na załamywaniu różnicy.”[2]
Bezforemne jest bezgraniczne, częściowo pochłonięte przez ciemność i niedopowiedzenie. To właśnie ta rozproszona natura umożliwia nam wnikanie w niespenetrowane obszary rzeczywistości. Potencjał bezforemności był przeczuwany przez sztukę od dawna, na długo przed pojawieniem się w niej abstrakcji. Artyści barokowi pokładali nadzieję w lume particolare. Było to światło rozniecone, wyłaniające się z niekształtnej ciemności, które pozwalało dostrzec nieoczywistości towarzyszącego nam świata materii. Świetlistość, niestała i rozproszona, niesie ze sobą cień, którym jest ciemność – nieograniczona, rozpościerająca się poza granice wyobrażalnego. Światło i ciemność tworzą nierozerwalną diadę. Choć skrajnie różne, razem składają się na pełnię. Kompletność znajduje się więc w różnicy.
Rozproszenie nie ma wyłącznie optycznego ani luminarnego charakteru. Przekierowuje naszą uwagę, która nie krąży już wokół jednego wątku. Jest pełnią, wypływającą z wielu krzyżujących się źródeł. Rozproszenie uwagi to zjawisko, które od wieków budziło niechęć w zachodniej filozofii, preferującej jasność oglądu i upraszczanie skomplikowanych zjawisk, aby te łatwiej poddawały się porządkowaniu, organizacji, katalogowaniu i poznaniu, wolnemu od wszelkiej wątpliwości. Porzucając jednak taki sposób konceptualizowania rzeczywistości, otwieramy się na spektrum wypełnione wielością – zawsze niejednoznaczne, ale jednocześnie dające nam swobodę, której tak często domagamy się w naszej uporządkowanej codzienności. Uzyskana w ten sposób wolność otwiera przed nami możliwość nieskrępowanej eksploracji, tworzenia alternatyw i poszukiwania rozwiązań najbardziej satysfakcjonujących dla nas samych.
Stan rozproszenia coraz bardziej przykuwa uwagę filozofów, a związane z nim poczucie zagrożenia – wynikające z rozbijania tak wygodnej jednoznaczności – zdaje się być szansą na inne usytuowanie się wobec otaczającej materialności. Jean-François Lyotard zauważył, że nowoczesny stan kultury oznacza rezygnację z poszukiwania uniwersalnych prawd, ponieważ wielkie narracje przestały być wiarygodne[3]. Scalająca wizja rzeczywistości okazała się nieadekwatna zarówno wobec przeszłości, jak i wobec coraz bardziej dynamicznej przyszłości, która nieustannie zaskakuje swoimi nowymi rozwiązaniami. Jak zauważa Michel Foucault, nie istnieje jeden centralny dyskurs – istnieją jedynie rozproszone praktyki mówienia, które wzajemnie się wspierają, rywalizują lub zaprzeczają sobie[4]. Znaczenia nie są zatem ani stabilne, ani ostateczne. Każdy tekst i każda wypowiedź zawierają w sobie ślady innych tekstów, otwierając się na niekończącą się grę różnic[5].
Rozproszone nowoczesnością spojrzenie Rafała Boettnera-Łubowskiego i Adama Gillerta znajduje wyraz w ich pracach, zapośredniczonych zarówno w przeszłości, jak i w przyszłości. W ten sposób umożliwiają nam spotkanie z obrazem, który nie poddaje się redukcji do jednej koherentnej opowieści, lecz oddziałuje na nas swoją ambiwalencją.
ROZPROSZENIE
Rafał Boettner-Łubowski | Adam Gillert
Miejskie Galerie UAP – Galeria Duża Scena UAP w Poznaniu
kuratorka: Karolina Rosiejka
czas trwania wystawy: 14.01-2.02.2025
Tekst i zdjęcia: materiały organizatora
[1] Swoboda, Przedmowa: Historie oka, Bataille, Leiris, Artaud, Blanchot, w: G. Bataille, Historia oka, Gdańsk 2010, s. 32.
[2] R. Krauss, Oryginalność awangardy i inne mity modernistyczne, Gdańsk 2011, s. 69.
[3] J. Lyotard, The Postmodern Condition: A Report on Knowledge, Minneapolis, 1984, p. XXIII
[4] M. Foucault, Archeologia wiedzy, Warszawa, 1977, s. 53.
[5] J. Derrida, Writing and Difference, Chicago, 1978, s. 292.