Nie pytajcie mnie, kim jestem, i nie mówcie mi, bym pozostał taki sam.

Michel Foucault

 

Zosia jest piękna. Patrzę na jej zdjęcia i mogę tylko o tym myśleć – jak jej twarz wydaje się uobecniać złotą erę Hollywood. Te wszystkie twarze, które powodowały, że klisze się paliły pod wpływem niemożliwego do uchwycenia piękna. Myślę o tym, kiedy patrzę na jej twarz uchwyconą w klasycznym portrecie. Kiedy patrzę na jej ciało poprzecinane linką. Kiedy patrzę na jej pierś oderwaną od głowy. Kiedy jest przedmiotem, a jednocześnie nie potrafię nie dostrzec podmiotu. Jej podmiotu, który tak bardzo Zbigniew Beksiński próbuje przemienić na coś innego. Na to, co mam w głowie. Na to, czego nie da się ostatecznie uchwycić fotografią.

Jadę rowerem, mam blisko. Jestem otulona słońcem i barwami zieleni, która jak na speedzie wybuchała w ostatnich dniach. Cieszyłam się naturą jeszcze chwilę wcześniej, gdzieś niedaleko Wrocławia, na terenach zalewowych, razem z przyjaciółką i naszymi psami. Teraz w innym miejscu jestem wypełniona słońcem, psią radością i rozmowami o wszystkim i niczym. Wchodzę do Pawilonu Czterech Kopuł i jak zwykle się gubię. W końcu trafiam – i już na początku wystawy wychwytuję kawałek rozmowy. A właściwie kawałek zdania, który wypowiada jedna z kobiet: „…nie mogliśmy pomalować ścian”. I z tym zostanę przez całą wystawę, nie będę potrafiła się od tego odwiązać, odpaść, zdystansować. Ciągle będę myśleć o kolorze ścian: białych, szarych i czarnych. W barwach jak fotografia Beksińskiego. Monochromatycznych – jak szlachetna fotografia. Żałobnych – w końcu fotografia to relacja ze śmiercią, ukazuje „kruchość istnień zmierzających ku zniszczeniu”.

W jakiejś próbie zrozumienia kupuję katalog z wystawy. Chociaż obiecałam sobie, że nie będę kupować żadnych nowych książek – mam tyle w kolejce, które patrzą na mnie, przeciążając nieistniejące już miejsca na półce. Wychodzę jednak z publikacją, która ma mi pomóc zrozumieć agendę tej wystawy. Agendę, ponieważ mam poczucie, że czegoś nie dostrzegam. Oprócz oczywiście sławy nazwiska. Oprócz poczucia, że patrzymy na FOTOGRAFIĘ. Oprócz słów, że kuratorka działała w mocno ograniczających ją warunkach. Może się jednak pomyliłam i ta kobieta nie mówiła o tej wystawie, a ja tylko przypisałam tym słowom sekretną wiadomość, która miała mi dać asumpt do współodczuwania niemożności wykonania czegoś, co dałoby tej wystawie zupełnie inne wrażenie (czyli takie, które – według mnie – jest „najlepsze”).

Kiedy myślę o Zbigniewie Beksińskim, to zawsze myślę o jego synu, Tomaszu. Jego słuchałam w radiu, kiedy jako nastolatka (dziecko?) nie mogłam spać. Przez jego tłumaczenia doświadczyłam komedii grupy Monty Pythona. I zastanawiam się, czy w ogóle lubię prace jego ojca. Mam wrażenie, że to jakaś przeszłość, do której nie chcę wracać. Lub inaczej: do której mogę wracać, ale bez sentymentów i nostalgii. Dostrzegam rysy w moim wcześniejszym zachwycie malarstwem Beksińskiego, które często łączyłam z uwielbieniem dla fantastyki – często traktowanej jako uboga rozrywka mało wyrafinowanej dziewczynki. A teraz patrzę na fotografię artysty, a fotografia jest przecież wyrazem nostalgii.

Ostatnie długie tygodnie słucham biografii Susan Sontag napisanej przez Benjamina Mosera. Towarzyszy mi na spacerach z psem, przy myciu naczyń i przemieszczaniu się na rowerze. Nie mogę jednak jej skończyć, bo co kilkanaście minut przerywam i przełączam na muzykę albo coś z YouTube’a. Sontag jako człowiek wydaje mi się obrzydliwa – ohydna postać, z którą nigdy nie chciałabym mieć nic do czynienia. Nie mogę jednak oderwać się od jej myśli: jak potrafiła uchwycić rzeczy, na które nikt wcześniej (?) nie zwrócił uwagi. Słucham biografii i jestem Kolosem Rodyjskim. Jestem przeciwko wszystkim i przeciw wszystkiemu, co reprezentowała – także negując negację interpretacji. A jednak Sontag mnie pociąga. A jednak chcę do niej zaglądać. I jak mam do niej nie zajrzeć, skoro zaraz będę pisać o fotografii?

Czy zdjęcia Zbigniewa Beksińskiego to surrealizm? Tak, jeśli pomyślimy, że realizuje „bezkompromisowo egalitarną postawę wobec przedmiotu twórczości. (Wszystko jest »rzeczywiste«). […] W przeszłości niezadowolenie z historii wyrażało się tęsknotą za innym światem. W społeczeństwie współczesnym niezadowolenie z rzeczywistości wyraża się najpełniej w tęsknocie za reprodukowaniem tego świata. Jakby samo patrzenie na – utrwaloną na zdjęciu – rzeczywistość jak na przedmiot czyniło ją naprawdę prawdziwą, czyli surrealistyczną”. Niezadowolenie z rzeczywistości najpełniej wyraził Tomasz Beksiński, który w ostatnich słowach nagranych na taśmie mówił: „Wiem, że to świat fikcji, ale może i ja przez te czterdzieści jeden lat byłem fikcją. Odchodzę do świata fikcji, bo tylko tam było mi dobrze. Błagam na wszystko, nie budźcie mnie”.

„Same dzienniki są nudne, Beksiński nic nie słucha, nic nie ogląda, czyta raz na jakiś czas niezbyt wyszukane książki. Pisze o pogodzie, z kim wywiad, gdzie wystawia, o przepychankach z marszandem i jaki Casio kupuje. Większości z nas dzienniki byłyby ciekawsze, bo byłyby o sztuce, a nie ile wypiliśmy mleka. Przerwałem w połowie dzienników i nie szukałem z perwersyjną ciekawością, co pisał po śmierci Żony i Syna, bo to byłoby chore. Moim zdaniem to wyrwanie kasy od fanów Zdzisława Beksińskiego”.

Aleksandra Szwedo, kuratorka wystawy Fenomenalny Zbigniew Beksiński, opowiada, że zależało jej, by pokazać znacznie szerszą tematykę niż tę, którą kojarzymy z mrocznym malarstwem. Pokazać, jak się rozwijał, jak szukał swojego języka artystycznej wypowiedzi. Dlaczego zatem wszystko jest w tak żałobnym nastroju? Jasnoszare ściany. Ciemnoszare ściany. Czarne ściany. Czarne szerokie passe-partout. Czarne ramy. Czarna kotara oddzielająca salę do spotkań. Czarne litery na ścianie. W całej wystawie kolor zanika. A może inaczej – tworzy się tylko dzięki temu, że wydobywam z tej monochromatycznej ekspozycji wszelkie kolory, które zdołam złapać: żółta poświata na twarzy Zofii, przytłumiony brąz w zestawie Głód, wygaszoną zieleń w Bez tytułu. Łapię się każdej chwili, kiedy mogę wyjść z tej żałoby, śmierci. Negacja rośnie we mnie z każdym krokiem. Chcę wyjść, a przecież powinnam oglądać. Powoli iść, patrzeć na każde zdjęcie, zatrzymać się, zadumać. A ja chcę wyjść i już nie chcę patrzeć. Chociaż chcę patrzeć na Zosię, na Zagładę i portrety ludzi, którzy kojarzą mi się jako okładki książek Marka Hłaski czy Sally Rooney. Tylko nie chcę patrzeć w tej przestrzeni.

Agenda jest widoczna w tekstach, w których ciągle wybrzmiewa duma Muzeum Narodowego we Wrocławiu, które – obok Muzeum Historycznego w Sanoku – ma największą kolekcję fotografii Zbigniewa Beksińskiego. Duma słuszna, nikt bowiem w latach siedemdziesiątych nie myślał, by gromadzić jego odbitki, a Adam Sobota, kustosz z tego muzeum i wybitny znawca fotografii (czyż na nim nie uczyłam się tak, jak się uczyłam na Sontag?), nie miał wątpliwości. Duma zatem dyrektora, duma kuratorki. Istnieją legendy (oby słuszne), że w piwnicach czy na poddaszu wrocławskiego Muzeum Narodowego (a może w tajnych przechowalniach, przypominających te z filmu Tenet) są pochowane przepiękne dzieła. Brakuje środków, by o nie zadbać. Brakuje miejsca, by je pokazać. Ale są – i czekają na swoją kolej. Tak jak teraz przyszła kolej na fotografie Beksińskiego, by zderzyć je z kolekcją z muzeum z rodzinnego miasta artysty. I jak pokazać ten obszar sztuki, który wydaje się najmniej interesujący? Jak zachęcić odbiorców, by zamiast malarstwa (czy dziwnych interaktywnych ekspozycji, o których próbuję zapomnieć, że są organizowane – ale wracają jak afekt, jak wyparte najgorsze doświadczenia) oglądali czarno-białe zdjęcia, na których niewiele się dzieje? Oprócz oczywiście tych z serii Gorset sadysty, do którego się wchodzi jak do jakiejś ciemnej szafy. Seksualność tutaj wybucha prosto w twarz konserwatywnej Polski, wychowanej pokątnie na Twoim Weekendzie i filmach od Teresy Orlowski (zajrzyjcie do świetnej książki Miła robótka. Polskie świerszczyki, harlekiny i porno z satelity Ewy Stusińskiej).

Fenomenalny. Czyli jaki? Czy mam zawiesić swoje wszelkie przekonania, utrwalone schematy i wejść w czyste doświadczenie? Czy mam patrzeć na to, co się jawi? Ale co się jawi? I dlaczego to, co mi się jawi, jest tak niezwykłe? Więc patrzę na konia, który delikatnie wychyla swoją głowę spomiędzy drewnianych bud. „Zanim nastawi aparat, zwierzę znika. Ale artyście zależy tylko na takim ujęciu, jakie zobaczył wcześniej. Czeka wiele dni, zanim koński łeb znów pojawi się w tym samym miejscu”. Niezwykłe wydarzenie, które mu się objawiło, wymagało od Beksińskiego cierpliwości, by znowu się pojawić. Jeden z niezwykle ważnych wówczas krytyków, Wojciech Kiciński, pisał, że droga obrana przez Beksińskiego jest drogą artysty o wielkiej osobowości – jednak zbyt jasną, zbyt jednotorową. Zbyt własną.

Patrzę na ludzi uchwyconych na fotografii – gdzieś w drodze, między jednym punktem miasta a drugim. Jednym życiem a drugim. Wydają się tylko jakimiś zarysowanymi sylwetkami, które służą jako element w całej kompozycji. Nie opowiadają swojej historii, ale są jej bierną częścią. Jakby uciekali czy chowali się w cieniu. Przemykają. Nie – muszę to wyrazić inaczej, ponieważ te postacie nie działają same. Nie mają swojej podmiotowości. Są tylko ulotnym fragmentem czegoś większego, co nie daje im szansy na wybrzmienie. Podobnie z portretami. Chociaż wiele tam ekspresji na twarzy czy w geście, patrzę na nie jak na obrazy pozbawione osobowości, pozbawione swojego charakteru. Wybrzmiewają i coś mi mówią, ale nie jest to ich opowieść, tylko opowieść uknuta przez Beksińskiego, który „[…] zapewnił odbiorcom komfort estetycznej przyjemności w miejscu własnych traum, bo prawdopodobnie są one naszym wspólnym doświadczeniem”.

Małe odbitki oprawione w czarne, pochłaniające wszystko passe-partout fraktalnie oddają konstrukcję wystawy: bo to mała ekspozycja w wielkiej przestrzeni, która ją pochłania. Nawet oryginalny aparat zanika w kopule. Brakuje mi teatralnego światła, które wydobyłoby go z nicości. Nie wiem, czy chodzi mi o to, że chcę więcej zdjęć, czy po prostu czuję, że brakuje mi oddechu między nimi. Rama blisko ramy – chociaż miejscami pięknie skonstruowana kolejność i struktura – nie daje mi możliwości poczucia tego fenomenu. Najmocniej doświadczam go w zestawach zdjęć. Potrzebują dystansu od siebie, by wyświetlić swoją montażową opowieść. Wiszą zbyt blisko, niczym okładki kaset VHS w starej wypożyczalni. Niczym kolaże z na szybko skonstruowanej wystawy w prowincjonalnym domu kultury. Nawet w publikacji, pięknie zaprojektowanej, są ściśnięte obok siebie. Jakby nie zasługiwały na rozkładówkę czy osobne pomieszczenie tylko na jeden zestaw. Jest w tym coś bardzo klaustrofobicznego. A może jednak chodzi o to, że emocjonalnie przyjęłam te traumy.

Na końcu wystawy (a może w środku, bo potem trzeba tą samą drogą wrócić do wyjścia) oglądam kolaże fotograficzne artysty. To jego wyraz tęsknoty za reżyserią, którą tak bardzo chciał studiować, a od której odwiódł go ojciec – kierując się funkcjonalnością studiów, ich sensem w przyszłości, nie zaś kaprysem syna (chociaż jest w tym znacznie bogatsza historia, wynikająca z doświadczeń ojca – ale o tym polecam przeczytać w biografii napisanej przez Grzebałkowską). Te zestawy zdjęć to montaż znaczeń, które Beksiński chciał tworzyć. O ile w filmie narzuca się przemocą nieodwracalną linearność narracji, o tyle w takim zestawie porządek narracyjny wymyka się kontroli. Patrzę na te prace i czuję, jak napływa fala skojarzeń, emocji, historii. Jest jedna fala, a potem inna, a potem jeszcze inna – wygenerowana przez odczytanie tytułu dzieła. I tak czuję, jak płynę po interpretacji. Czy odtwarzam jakieś „reguły” w interpretowaniu? Czy może jednak zubażam i wyczerpuję rzeczywistość? „[…] Interpretacja wynika z filisterskiej niezgody na to, by pozostawić dzieło sztuki samemu sobie. Prawdziwa sztuka wzbudza w nas niepokój. Dzieło można ujarzmić, redukując je do jego treści i interpretując tę właśnie treść. Interpretacja sprawia, że sztuka staje się uległa, potulna”.

„Mówiąc po prostu, chodzi mi o stworzenie zestawów i w nich głównie widzę drogę rozwoju fotografiki. Zestaw taki, złożony z kilku lub kilkunastu zdjęć, posiadłby pewne cechy wspólne z sekwencją filmową. […] Elementy te, sąsiadując ze sobą, mogą potęgować nawzajem swoją wymowę, mogą też na skutek wzajemnego oddziaływania na siebie mówić zupełnie coś innego, niż zawierają same, coś szerszego i głębszego”.

Zatrzymuję się przy Zagładzie. To jedno ze zdjęć z serii eksperymentalnych, wykonywanych bezpośrednio na kliszach. Fotografowanie, zalewanie czy smarowanie dziwnymi substancjami, dokładanie elementów, znowu fotografowanie. Ta zabawa z metamaterią przypomina mi książkę Emulsja pod redakcją Marty Przybyło-Ibadullajev. Opowiada ona o zniszczeniach – nieprzewidzianych i przypadkowych – których dokonują fotografowie. Tutaj jednak patrzymy na zagładę zaplanowaną w akcie, chociaż niemożliwą do pełnego skontrolowania w efekcie (trochę jak prompt w sztucznej inteligencji). Wszystko idzie ku śmierci, ku zagładzie. Fotografia ukazuje tę kruchość, niewinność świata, który niszczeje. Czy Beksiński chciał jeszcze bardziej to nam pokazać – jak następuje zagłada świata?

„Dla kogo właściwie piszę to wszystko? Tylko dla siebie? […] Komu będzie się chciało czytać, jaka była na Służewiu pogoda rano w poniedziałek 27 grudnia 1999. Dla kogo robić wszystkie inne notatki. Dla kogo wreszcie malować?”

Tekst: Beata Bartecka

Zdjęcia: materiały Muzeum Narodowego we Wrocławiu

***

Tekst można czytać również w innej kolejności akapitów, eksperymentując z jego narracyjnym montażem i odkrywając, jak taka zmienność może prowadzić do różnych odczytań.

Cytaty pochodzą z:
Zbigniew Beksiński, Dzienniki, [w:] Beksiński. Dzień po dniu kończącego się życia. Z Wiesławem Banachem rozmawia Jarosław Mikołaj Skoczeń, Wydawnictwo MD, Warszawa 2016.

Grawer, [rec.] Beksiński. Dzień po dniu kończącego się życia, Lubimyczytać.pl, https://lubimyczytac.pl/ksiazka/beksinski-dzien-po-dniu-konczacego-sie-zycia/opinia/83141308 (pisownia oryginalna) [dostęp: 1 maja 2025 roku].

Magdalena Grzebałkowska, Beksińscy. Portret podwójny, Wydawnictwo Znak, Kraków 2014.

Adam Sobota, Fotografie w zestawie, [w:] Fenomenalny Zdzisław Beksiński, red. Aleksandra Szwedo, Muzeum Narodowe we Wrocławiu, Wrocław 2025.

Susan Sontag, O fotografii, przeł. Sławomir Magala, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2017.

Susan Sontag, Przeciw interpretacji i inne eseje, przeł. Dariusz Żukowski, Anna Skucińska, Małgorzata Pasicka, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2012.