Zacznę od zachwytu. Od wystawy, która na tegorocznym Fotofestiwalu w Łodzi nie znalazła się w programie głównym, ale została doń włączona jako część Programu Miasto, czyli prezentacji rozsianych po różnych miejscach poza festiwalowym centrum. Otwarcie odbyło się w chłodny wieczór w ogrodzie łódzkiego Muzeum Sztuki ms1, pośród starych drzew, w towarzystwie ogromnego, imponującego bluszczu. Było piękne i wzruszające. Franciszek Smoręda, kurator wystawy, długo i szczerze dziękował osobom ją współtworzącym. Daniel Muzyczuk, dyrektor placówki i współkurator, swobodnie żartował, a najważniejsza bohaterka – Sophie Thun – wydawała się wszystkim onieśmielona, co tylko dodawało całemu wydarzeniu szczególnej, zupełnie nienapuszonej atmosfery. A do napuszenia powodów znalazłoby się mnóstwo, ponieważ Secret Performance Sophie Thun to wystawa, za którą stoi pogłębiony research w muzealnej kolekcji, świadomość fotograficznego medium i umiejętne granie z jego możliwościami i ograniczeniami. Projekt osadza praktykę Sophie Thun w kontekście wybranych prac z kolekcji Muzeum Sztuki i pozwala zobaczyć, jak mocno z nimi rezonuje. Secret Performance opiera się na gestach dekonstrukcji – zdjęć, przedmiotów, przestrzeni. Thun spędza godziny w ciemni: naświetla, przycina, komponuje, naświetla ponownie. Działa z własnym ciałem, nie eksponując go, raczej je multiplikuje, chowa w warstwach. Pokaz zaczyna się od zdjęcia Mikołaja Smoczyńskiego i jego pracy z przestrzenią, światłem, wysychającą kałużą na podłodze pracowni. Sophie Thun również śledzi obecność i nieobecność. Rejestruje czas przez światło, bada przestrzeń za pomocą własnego ciała. Wykorzystuje rzeczy obecne w mieszkaniach, pracowniach, magazynach i często kładzie je na naświetlanym papierze, odbija, powiela. Świadomie sięga po estetykę i metody awangardy – montaż czy fotogramy. Themersonowie, Daniel Spoerri, Karol Hiller są jej bliscy. Nie chodzi jednak o cytaty, raczej o pokrewieństwa. W kolejnych salach wystawy do pokrewieństw dochodzi troska. Troska o archiwa, o pracę, o zapomniane artystki. Sophie Thun współpracuje z materiałami Zenty Dzividzinskiej i Ulaya, nie tyle dokumentując ich twórczość, ile przetwarzając ją przez swoje medium. Używa fotografii jak narzędzia opieki. Wystawa nie pokazuje obrazów, jest za to procesem, niekończącą się pracą z artystyczną spuścizną, z materią, z przestrzenią. Ciemnia jest tu jak rzeźba, miejsce dotyku i transformacji. Papier staje się nośnikiem i przedmiotem. A widz – uczestnikiem tego wysiłku, samotności i intymnego działania.

Z całego programu Fotofestiwalu skupiłam się w tym tekście na kilku najmocniej dla mnie poruszających wystawach, także dlatego, że ekspozycja Secret Performance ustawiła mi sposób patrzenia i trudno było nie odnosić do niej kolejnych prezentacji. Najbardziej wyrazistym elementem programu głównego okazała się dla mnie, bez zaskoczenia, prezentacja fotografii Yorgosa Lanthimosa – reżysera znanego z takich filmów, jak Lobster, Faworyta czy Biedne istoty. Wystawa powstała pod kuratorską opieką João Linneu i Myrto Steirou, mieściła się w przestrzeni Art_Inkubatora i już samą aranżacją robiła wrażenie: ścieżki wyznaczone przez lekkie ścianki ze sklejki, między którymi można było się pogubić – i o to właśnie chodziło. Było to starannie zaprojektowane środowisko, pozwalające wejść w fotografię. Zainteresowała mnie rola Yorgosa Lanthimosa nie tylko jako reżysera, ale właśnie fotografa, na planie filmowym stającego się kimś w rodzaju fotosisty i zarazem wychodzącego daleko poza tę funkcję. Zdjęcia z wystawy to na pewno nie klasyczne fotosy, nie są to również dokumentacje z planów. To osobne obrazy, równoległe narracje, dryfujące między fikcją a rzeczywistością, jakby należały do kolejnego, niefilmowego i niefotograficznego świata. Fotografia w jego wydaniu nie towarzyszy filmowi, nie tłumaczy go – tylko rozszczepia i przemieszcza jego sensy. Myślę tu o tym, co pisał David Campany o fotografach zapraszanych na plany filmowe, którzy, zamiast dokumentować kolejne sceny, szukali własnych opowieści. Wystarczy przypomnieć Williama Eggelstona czy Garry’ego Winogranda na planie filmu Annie (1982, reż. Carol Sobieski), kiedy fotografując, zignorowali głównych bohaterów, narrację czy nawet scenografię, koncentrując się na detalach, cieniach, marginesach. Yorgos Lanthimos robi coś podobnego i sam sobie przyznaje tę swobodę. Jego fotografie, nawet jeśli powstały obok filmów, mają własny rytm, są zmyślonymi chwilami i – jak pisał Roland Barthes w eseju Trzeci sens – pozwalają dostrzec coś, co znika w filmowym ruchu. To zdjęcia wyjęte spod porządku czasu i logiki narracji. Nie prowadzą nas przez akcję, tylko zatrzymują, a przez to otwierają. Są jak echo filmu, które nie wraca do źródła, lecz rozchodzi się na własnych warunkach.

W pierwszej chwili miałam wrażenie, że wystawę Yorgosa Lanthimosa niewiele łączy z pozostałymi prezentacjami Programu Głównego. Jego hasło przewodnie – o strukturach, systemach i porządkowaniu rzeczywistości – nie wyznaczyło mi oczywistej ścieżki. Okazało się, że istnieje inny łącznik. Tym, co poprowadziło mnie dalej, była filmowość, a może raczej: inscenizacja, fikcja, symulacja. Wystawy, które zatrzymały mnie na dłużej, opowiadały o rzeczywistości zbudowanej, przefiltrowanej, zainscenizowanej – i o tym, jak bardzo potrafimy się w taką rzeczywistość zaangażować.

Jedną z nich była Historia Polski Michała Sity – projekt, znany mi już z wcześniejszych odsłon, w ramach Fotofestiwalu wybrzmiał na nowo. To opowieść o widowiskach realizowanych w Murowanej Goślinie. Co roku kilkaset osób wciela się tam w role z narodowej historii, odtwarzając, w kostiumach i pełnej powadze, sceny z chrztu Polski, triumfów nad Turkami czy pielgrzymek papieskich. Inspiracją są Jan Matejko, Jacek Malczewski, Artur Grottger – ikoniczne obrazy przefiltrowane przez pamięć zbiorową. Michał Sita początkowo rejestrował te wydarzenia z zewnątrz jako fotograf obserwator. Z czasem sam zaczął uczestniczyć w rekonstrukcjach, fotografując z perspektywy aktora – z poziomu ciała, stroju, potu. Dzięki temu jego zdjęcia są czymś więcej niż dokumentem, to obrazy z wnętrza spektaklu, gdzie zacierają się granice między uczestnictwem a obserwacją. Fotograf staje się aktorem i być może także daje się ponieść opowieści.

Ta zamiana ról, napięcie między dokumentacją a uczestnictwem, były również rdzeniem wystawy Debi Cornwall Wzorowi obywatele, prezentowanej tuż obok. Jej projekt to precyzyjna, wizualna wiwisekcja amerykańskiej fikcji. Debi Cornwall przez dekadę tropiła mechanizmy używane przez amerykańskie społeczeństwo do przedstawiania samego siebie – jako silne, niewinne, zagrożone, dumne. Fotografowała symulacje wojskowe w fikcyjnym państwie Atropia, wiece Donalda Trumpa, rekonstrukcje historyczne w muzeach, szkolenia dla Straży Granicznej. Pokazywała, jak społeczeństwo inscenizuje samo siebie i jak przemoc może być znormalizowana przez narrację, choreografię, dekorację. Wystawy Debi Cornwall i Michał Sity rezonowały ze sobą wyjątkowo mocno. Obie dotyczyły uwikłania ciała w inscenizację, opowiadały o wspólnotach zbudowanych wokół obrazów i o tym, jak bardzo nasze wyobrażenia o tożsamości – narodowej, obywatelskiej, militarnej – są produktem zbiorowych spektakli. A w tle pobrzmiewał mi Yorgos Lanthimos – jakby jego fotografie były kluczem do innych wystaw, uwrażliwiały na widzenie pozoru jako faktu, co bywa równie pociągające, co zwodnicze i niesie realne społeczne konsekwencje.

Kontynuację wątków na skraju prawdy i fikcji znalazłam w Programie Miasto, na wystawie Szymona Rogińskiego i Andrzeja Strumiłły Nie śnię. Nie czuję samotności. Nie mam nadziei. I nie boję się śmierci, pokazywanej w galerii Łódzkiego Towarzystwa Fotograficznego. Tytuł – zaczerpnięty z rozmowy Szymona Rogińskiego ze sztuczną inteligencją – otwiera pole napięcia między tym, co ludzkie i nieludzkie, realne i symulowane. Wystawa zestawia archiwalne fotografie Andrzeja Strumiłły z obrazami wygenerowanymi przez sztuczną inteligencję. Ich wspólny projekt to nie tyle dialog, ile nawarstwienie: historii, wyobrażeń, wspomnień i fantazmatów. Szymon Rogiński nie udaje, że generuje prawdę, przeciwnie – rozgrywa napięcie między oryginałem a jego współczesnym echem. Przetwarza archiwalne ślady i dodaje nowe – własne. Tak jak Debi Cornwall czy Michał Sita, nie zatrzymuje się na powierzchni dokumentu, lecz zanurza się w inscenizacji. Zamiast mówić o „promptowaniu”, opowiada o „szeptaniu do sztucznej inteligencji”. I rzeczywiście: stworzone w ten sposób obrazy przypominają bardziej sen, wizję czy trans niż cyfrowy konstrukt. To nie była wystawa o sztucznej inteligencji, ale wystawa o pamięci, transmisji i powrocie. Szkoda tylko, że nie została dobrze zrealizowana: szare ściany nie pomogły czarno-białym odbitkom z ciemni, a sposób wieszania prac wydawał się niedbały. Małe wnętrze również nie dało fotografiom odpowiedniego oddechu. Pomyślałam, że gdyby tę wystawę zrealizowano z taką starannością, jak Secret Performance Sophie Thun – mogłabym się nią tak samo zachwycić.

Tekst: Agata Ciastoń
Zdjęcia dzięki uprzejmości organizatora